wtorek, 18 kwietnia 2017

Harvey

13 października, Mount Dew

- Kurwa!
Syknąłem, zagłuszając głos Meredith Brooks dochodzący z radia, kiedy róg ciężkiej, dębowej szafki wyśliznął mi się z rąk, tym samym pozwalając staremu meblowi opaść całą swoją masą prosto na moją stopę, boleśnie ją miażdżąc. Zacisnąłem dłonie w pięści tak mocno, że pobielały mi kostki, i starając się nie wyrzucać z siebie zbyt wielu przekleństw, oparłem się o brudne, balkonowe okno na łokciach. Po kilku ciężkich oddechach między zaciekami na szybie pojawiły się ślady pary, a pulsujący ból i dzwonienie w uszach zaczęły ustępować nieprzyjemnemu mrowieniu. W takich chwilach naprawdę miałem ochotę rzucić się na kolana i dziękować matce naturze za to, że oprócz tej pieprzonej długowieczności i miłości do whisky obdarzyła mnie też przyspieszonym metabolizmem. Tego, że połamałem co najmniej dwa place u nogi i część śródstopia, byłem niemal tak samo pewien jak tego, że za tydzień nie będzie po wszystkim nawet śladu.
Ból znikał, pozostawiając po sobie już tylko tępe kłucie, co nie zmieniało faktu, że nadal musiałem się pozbyć tego drewnianego cholerstwa. Szafka była zbyt ciężka i za duża, żebym mógł wynieść ją o własnych siłach – to już miałem okazję sprawdzić. Że też za najlepszą kryjówkę na oszczędności uznałem akurat tą, do której sam nie mogłem się dostać. Normalni ludzie trzymają takie rzeczy na koncie w banku, a nie w sejfie zamontowanym w ścianie przez poprzedniego właściciela. Ale ty nie jesteś normalny, prawda Walton?
Odwróciłem się od okna i wypuszczając powietrze z płuc, zrobiłem dwa kroki w stronę drewnianego mebla ukrywającego sejf. Starałem się ignorować zdrętwiałą nogę i fakt, że muszę się przez nią poruszać jak pingwin z silnym parciem na pęcherz. W tym wypadku miałem już tylko dwie opcje. Pierwsza wymagała zaangażowania osób trzecich i mnóstwo straconego czasu – na znalezienie kogoś kto z radością popędzi mi z pomocą w sobotnie popołudnie i na tłumaczenie czemu Harvey Walton musi nagle wyciągnąć z podziemi wszystko co schował na czarną godzinę.
Druga opcja była szybka, prosta i bezbolesna. Jeśli znam drogę na skróty, to dlaczego miałbym z niej nie skorzystać?
Nieznacznie uniosłem lewą rękę i poczułem jak przez moje ramię, aż do nadgarstka przechodzi delikatna fala ciepła. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, kiedy w powietrze najpierw wzbił się tuman kurzu z podłogi, a następnie masywne, drewniane nogi szafki misternie rzeźbione na wilcze łapy uniosły się kilka dobrych centymetrów nad ziemię. Poruszając dłonią zacząłem powoli przesuwać stary mebel na drugi koniec pokoju.
Spock rozwalony w kącie na wypłowiałych poduszkach niczym sułtan, podniósł łeb nadstawiając uszu i zaczął wlepiać swoje błyszczące ślepia to w lewitujący mebel, to we mnie.
- No co? - wzruszyłam ramionami. To takie proste. Wystarczy drgnienie powiek albo ruch palcem. Nie musiałem się nawet specjalnie skupiać. To tylko jedna, mała rzecz, a przecież tak mogłoby być codziennie. Tak jak kiedyś…
Uśmiechał zniknął. Potrząsnąłem głową próbując odpędzić kuszące myśli powoli wkradające się do mojej głowy. Nie pozwalaj sobie, Walton.

sobota, 15 kwietnia 2017

Eric Moore

Tajne spotkanie, las w okolicach Mount Dew

Cisza, która zapadła wśród dwudziestu zebranych, z każdą kolejną sekundą stawała się coraz trudniejsza do zniesienia.
Niektórzy wymieniali ze sobą zaniepokojone spojrzenia, co rusz spoglądając na swoich sąsiadów, jakby w poszukiwaniu potwierdzenia ich własnych obaw. Inni natomiast, tacy jak burmistrz Marks, stale wodzili wzrokiem po pobliskich drzewach, z wypisanym na twarzy niebywałym wręcz napięciem wypatrując jakiegokolwiek nieproszonego gościa. Spotkanie było tajne, nie było to jednak równoznaczne z bezpieczeństwem.
-Uważam, że ukrywanie wszystkiego przed Richardem jest ogromnym błędem... - Olivia Collins jako pierwsza postanowiła przerwać uporczywe milczenie. - To jakieś nieporozumienie.
-Olivio, nawet nie wiesz o czym mówisz! - Ostry ton, z jakim Eric Moore zwrócił się do kobiety, mógł świadczyć tylko i wyłącznie o głębokiej irytacji. Tej nocy usłyszał już wystarczająco wiele bzdur. - Nawet ty musisz zdawać sobie sprawę, że Deepwood jest zbyt stronniczy, żeby brać w tym wszystkim udział. Nie mamy innego wyjścia, jak trzymać go z daleka od tej sprawy. Przynajmniej dopóki nie dowiemy się, czy wszystko, co do tej pory usłyszeliśmy, jest prawdą.
-Nie muszę czekać na Samhain, żeby widzieć, że to czyste kłamstwo. - Olivia wyprostowała się i zmrużyła oczy, jak zawsze kiedy była pewna swojej racji. - Czy nie potwierdza tego chociażby fakt, że On nie przyszedł do nas osobiście? Pośrednik, który przekazał nam tą informację może być oszustem, pachołkiem Rady wysłanym, żeby poddać nas próbie lojalności. Być może sami zakładamy sobie właśnie pętlę na szyję. 
-Zjawianie się tutaj osobiście w jego sytuacji byłoby równoznaczne ze śmiercią. Widzieliśmy list, który był podpisany jego ręką, Cornelia nie ma co do tego wątpliwości.
-Podpis nie jest trudno podrobić, Ericu.
-Olivia ma rację - odezwał się kolejny kobiecy głos. - Nie mamy żadnej pewności, że On żyje, a dopóki sam się tutaj nie zjawi, nie będziemy w stanie zweryfikować tej informacji.
Eric Moore, walcząc z nieprzyjemnym uczuciem niesmaku, obejrzał dokładnie swoje dłonie. Były suche i popękane, po części od ciężkiej pracy, a po części ze zdenerwowania.
Będąc człowiekiem niezwykle statecznym, pełnym wiary w ludzi i skłonnym do kompromisów, znalazłszy się w sytuacji, w której musiał podjąć się tak wielkiego ryzyka, czuł się niewyobrażalnie wręcz nieswojo. Cel był słuszny, owszem, ale cena, jaką trzeba było zapłacić za jego osiągnięcie, mogła okazać się wysoka. Jednak nigdy zbyt wysoka, jeśli stawka toczyła się o jego własne córki.
Nie mógł pozwolić by ktoś mógł je skrzywdzić. Nie potrafiłby patrzeć na cierpienie żadnego ze swoich trzech pięknych dziewczynek. Wszystko, co robił, zawsze robił dla nich. Tym razem wcale nie miało być inaczej.
-Czy wy wciąż nie rozumiecie o kogo toczy się cała ta gra? - Zapytał, z całą swoją starannością przejeżdżając wzrokiem po twarzach wszystkich zebranych przedstawicieli rodzin. - Chodzi o nasze dzieci. Jeżeli podczas najbliższego Samhain Alexius potwierdzi nasze przypuszczenia, to właśnie one znajdą się w największym niebezpieczeństwie. Przynajmniej jedno z nich zginie. - Korzystając z chwili pełnej napięcia ciszy, ponownie rozejrzał się wokół siebie. - Czy tego naprawdę chcecie? Stracić swoje dzieci?!
Przez niewielki tłum przetoczył się cichy szmer, a część głów pochyliło się na znak zgody. Nie było wśród nich jednak Howarda Marksa.
-To, co tutaj robimy, to zdrada. - Syknął, nie pozwalając sobie przy tym nawet na najmniejsze drgnięcie powieki. Ze wszystkich zebranych, to on miał najlepsze relacje z Przewodniczącym i najwięcej do stracenia, jeśli cokolwiek wyszłoby na jaw. - Bunt to czysty absurd, nie ma szans na powodzenie. Ta historia już raz się zdarzyła, po co mielibyśmy ją powtarzać?!
-Nie podejmujemy się spisku dla zabawy, Howardzie. Jeżeli nawet do czegoś dojdzie, to tylko z braku lepszego wyboru. Tak czy inaczej, musimy liczyć się ze stratami.
Burmistrz pokręcił głową z mieszanką zdumienia, złości i strachu, która pojawiła się na jego twarzy.
-Nie pozwolę, żeby ktokolwiek ryzykował życie dla kogoś, kto od lat powinien być martwy - warknął. - To oszust, któremu daliście się zwieść! Wolę, żeby mój syn przeszedł Próbę, niż ginął dla człowieka pozbawionego honoru i zasad.
-Mówisz tak tylko dlatego, że Rada ci sprzyja, Marks - odpowiedział mu ostro Jack Williams, ojciec Claytona, z którym przyjaźniła się Valerie.- Dobrze wiesz, że nawet jeśli Alexius naprawdę zarządzi Próbę, Ian będzie bezpieczny. To samo możemy powiedzieć o Dean'ie Collins'ie, Bryce'ie Witherspoonie czy - a raczej przede wszystkim - Wyatt'cie Deepwoodzie. Cała reszta nie posiada żadnych przywilejów. Tak, jak powiedział Eric, któreś z naszych dzieci zginie. Jeśli mamy wybór pomiędzy dobrowolnym wystawieniem ich na okrucieństwo Alexiusa a podjęciem próby odzyskania wolności, która nie powiodła się naszym poprzednikom, ja wybieram to drugie.
-Ja również. - John Lee kiwnął skwapliwie głową.
-I ja -odezwała się kobieta, której imienia Eric nie potrafił sobie przypomnieć.
-My też. - Kolejne osoby wyrażały zgodność ze słowami Williamsa.
-Nie zamoczę w tym swojego palca, nim nie zobaczę Go na własne oczy - Marks odezwał się po dłuższej chwili uporczywego milczenia. - Jeśli chce buntu, niech zwoła go osobiście. Wtedy być może przemyślę moją decyzję jeszcze raz.
-A co z Richardem? - Przypomniał ktoś. - Jak długo zamierzacie to przed nim ukrywać?
-Tak długo aż nie będziemy stuprocentowo pewni po której stanie stronie.
-W takim razie nie liczcie na to, że jego zdanie będzie różniło się od mojego - prychnął burmistrz. - Deepwood jest już jedną nogą w Radzie i woli władzę od bezsensownego ryzyka. Zapominacie, że dla Richarda upadek Rady oznaczałby niewymierne straty. On kocha bycie Przewodniczącym, miliony na koncie już go nie satysfakcjonują.
Eric Moore nie mógł nie zgodzić się z taką opinią. Richard Deepwood nie był typem człowieka, którego drogą do spełnienia są pieniądze. Pragnął władzy i był zdecydowanie zbyt ambitny, żeby zrezygnować z prawie osiągniętego już celu na rzecz tak ryzykownego przedsięwzięcia, zwłaszcza, jeśli sam nie miał powodów do nienawiści w stosunku do Alexiusa Laufeysona.
Życie jego syna nie było zagrożone, Rada nie skrzywdziłaby żadnego członka rodziny swojego najwierniejszego sługi.
I właśnie z tego powodu Ericowi tak bardzo zależało, żeby związać go z Valerie. Uroczą, obdarzoną skłonnością do kłopotów, samowolną i nieostrożną, a przy tym swoją ulubiona córką - najmłodszą z trójki jego pięknych dziewczynek.
Odkąd tylko usłyszał pogłoski o planach Alexiusa, nie potrafił wyrzucić z głowy obrazu swojej nie tak dawno jeszcze małej Valerie, ginącej podczas Próby. Miała w sobie zbyt wiele cech, które mogłyby ją zabić. Jedynym sposobem, żeby zwiększyć jej szansę na przeżycie, był Wyatt Deepwood i Eric zamierzał zrobić wszystko, by ich do siebie zbliżyć.
-Wstrzymajmy się z ostatecznymi postanowieniami do czasu, kiedy wrócimy z Samhain. Alexius ogłosi wtedy swoje nowe postanowienia, a my zyskamy pewność co do tego, czy pogłoski o Próbie są prawdziwe. Wtedy zdecydujemy większością głosów.
-Głupcy. - Staruszka, która do tej pory przysłuchiwała się biernie dyskusji, przeszyła Moore'a złowróżbnym spojrzeniem niebieskich oczu. - Próby nigdy nie są niczym innym, jak tylko odpowiedzią na bunt. - Uśmiechnęła się, ukazując widoczne braki w uzębieniu. - Rada jest tak silna jak silna jest jej najwyższa jednostka. Siłą Alexiusa jest nieśmiertelność, którą utracił lata temu, jeśli więc ptaszki mówią prawdę i Laufeyson odzyskał swoje źródło życia, Rada znów stanie się niezniszczalna. Waszym jedynym zmartwieniem powinno być zgładzenie tego, co czyni Najwyższego silnym. W innym wypadku nigdy nie staniecie się wolni.

czwartek, 13 kwietnia 2017

Valerie

10 października - piątek, Mount Dew

-Przyjaźnimy się od wielu lat. Pewnie wiesz, że swego czasu chodziłem do prywatnej szkoły w Anchorage, w każdym razie dopóki mnie z niej nie wyrzucili. - Wyatt wzruszył obojętnie ramionami, ale jego twarz przybrała ledwo zauważalny grymas. - Tamten okres zaliczam raczej do najgorszego w moim życiu. Właśnie wtedy poznałem Franky, dzięki niej Sida, a później też całą resztę. Wszyscy oprócz Franky byli starsi ode mnie, razem tworzyli jakiś dziwny rodzaj rodziny, do której zgodzili się mnie przyjąć. Jay jest z nas najmłodszy, ma 16 lat i patologicznych rodziców. To ciężki przypadek, ale traktujemy go jak młodszego brata i tylko dlatego nie udało mu się jeszcze zaćpać na śmierć.
Przygryzłam dolną wargę, pozwalając, żeby słowa Wyatt'a powoli dotarły do mojej świadomości.
-Dlatego nie utrzymujesz bliskich relacji z nikim z Mount Dew? Dlatego, że przyjaciół masz tutaj?- Spytałam wreszcie, targana dziwną mieszanką uczucia urazy i zrozumienia.
-To trochę bardziej złożona sprawa.- Jego brązowe oczy pod wpływem mroku przybrały dużo głębszy, niemal czarny kolor. - Mam wiele powodów, żeby nie zawierać tam bardziej zażyłych relacji, niż jest to konieczne.
-Na przykład?- Unoszę jedną brew. Za kogo on się, do cholery, uważa?
-To temat na inną okazję, Val.
Przewróciłam oczami, próbując w ten sposób zamaskować dziwne uczucie, które wywołał u mnie dźwięk zdrobnienia mojego imienia w ustach Deepwooda. Do tej pory mówili tak do mnie tylko przyjaciele i rodzina. W drodze dedukcji, jeśli SAMA poprosiłam Wyatt'a, żeby mówił do mnie w ten sposób, to oznacza, że podświadomie uznałam go za kogoś na szczeblu co najmniej dobrego znajomego. Idąc dalej tym tropem, trochę za bardzo się zagalopowałam.
-Świetnie. -Odepchnęłam się od ściany, swoim wyrazem twarzy dając mu do zrozumienia, że wcale nic nie jest "świetnie". - Jeszcze nie skończyłam, ale resztę pytań zostawiam na później.
Wyatt uśmiechnął się ledwo zauważalnie, ładnie - przy tym jednak niekoniecznie szczerze.
-Masz jeszcze jakieś specjalne żądania?
-Tak - odparłam po nie dłuższym niż sekundowym namyśle.- Chciałabym niedługo wrócić do Mount Dew, bo jutro rano muszę być w pracy.
-Jak sobie życzysz - powiedział. - Obiecuję, że jak tylko znajdziemy Jay'a, zawiozę cię do domu.
-Jasne.- Uśmiechnęłam się, powoli zaczynając dostrzegać te bardziej pozytywne cechy Deepwooda, którego, bądź co bądź, tak naprawdę wciąż niewiele znałam.- Od jakiego miejsca zaczniemy? Anchorage jest duże, a nas tylko dwójka...
-Nie musimy szukać. - Perfekcyjnie wykrojone usta Wyatt'a wygięły się ironicznie. - Wiem gdzie jest.