poniedziałek, 28 marca 2016

Harvey

27 września, Mount Dew

Siedziałem na wypłowiałej kanapie w niewielkim, pomalowanym na kremowo pokoju, który można by było bez wahania nazwać schludnym, gdyby nie piętrząca się w rogu góra gratów, nad których przeznaczeniem sam musiałem się dłużej zastanowić, i dziecięcych zabawek. Pomieszczenie było jednym z czterech w niewielkim mieszkaniu Megan, a zabawki należały do jej 14-miesięcznego synka, Charles'a, który teraz siedział mi na kolanach i w najlepsze bawił się moimi kluczykami do samochodu. Wiedziałem, że zawieszka z Kaczorem Dodgers'em to dobry wybór, nawet mały to doceniał. Megan trajkotała coś do mnie z kuchni, ale prawdę mówiąc jednym uchem mi to wlatywało, a drugim wylatywało, bo właśnie wypatrzyłem fioletowego słonika, którego podarowałem Charliemu na pierwsze urodziny i pękałem z dumy stwierdzając, że zamiast cisnąć się gdzieś w stercie gratów pluszak zajmuje zaszczytne miejsce na regale z tymi piekielnie kolorowymi kwiatami, które Meg uwielbia.
- ... co ty o tym sądzisz?
Kiedy dotarł do mnie głos Megan, momentalnie pożałowałem, że nie słuchałem tego, co do mnie mówi. Wyglądało na to, że od jakiegoś czasu stała już w przejściu z tym pełnym dezaprobaty wyrazem twarzy i czekała, aż obudzę się ze stanu samouwielbienia.
- Wiesz...- szukałem w głowie najbardziej uniwersalnej odpowiedzi, jaką znałem - Ja tam się na tym nie znam...
- Jasne - prychnęła i postawiła przede mną filiżankę kawy.

czwartek, 24 marca 2016

Valerie

27 września, Mount Dew

Powoli brnęłam przez całą tą masę ludzi, która blokowała przejście do głównej sali i mrucząc co jakiś czas grzeczne "przepraszam", albo "dobry wieczór", przytrzymywałam brzegi mojej błękitnej sukienki, zabezpieczając się przed ewentualnym odsłonięciem zbyt dużej, jak na standardy Spotkań, powierzchni ciała. Rodzice prowadzili mnie do naszego stolika i co jakiś czas spoglądali do tyłu,  jakby chcieli się upewnić, że wciąż tutaj jestem i nie zamierzam właśnie uciekać.
W sali zdążyła się już zgromadzić cała śmietanka towarzyska, poczynając od ważniejszych osobistości, a kończąc na odcinających się na ich tle ubogich rodzinach rybackich, których przedstawicieli nie było stać na wyszukane ubrania, ani biżuterię.
Nasza rodzina nie była najuboższa. Zaliczyliśmy się raczej do tej średniej, najliczniejszej klasy - zwyczajowo zajmującej miejsca w środkowej części niebotycznie wielkiej sali.
Tuż pod niewysokim wzniesieniem służącym do wygłaszania mów, wznoszenia toastów i rozstrzygania pewnych drobnych przewinien od czasu do czasu, na samym przodzie umieszczano przeważnie najważniejsze,  a może raczej najbogatsze osoby, których w porównaniu do klasy "B" było naprawdę niewiele.
Na samym końcu rozciągał się jeden długi rząd stolików przeznaczonych dla najniższych warstw, wśród których przeważały rodziny rybackie i fabrykanci.
Cały ten ustalony porządek, z jakim zorganizowane były Spotkania, stwarzał dość jasny obraz hierarchii, która mnie osobiście przyprawiała o obrzydzenie, a innych w najlepszym wypadku o zakłopotanie.

czwartek, 17 marca 2016

Bryce

27 września,  Mount Dew

- Hej, skarbie, wiesz jaki ten dzień był męczący? Po pierwsze …
 Pewnie nigdy nie dowiem się co było jej pierwszym żalem. Zawsze się wyłączam, gdy słyszę ten ton głosu, który zapowiada słowotok. Najpierw 1 skarga, potem 2, 3, 4,… To się nie kończyło. Jakby nie mogła wyrazić swojego bólu w 3, czy też 8 słowach. A próba przerwania tych nieskończonych skarg mogła się dla mnie źle skończyć. Nie zawsze miałem siły, by ją potem przepraszać za to, że „nie interesuje mnie co się dzieje w jej życiu”. To był jej argument, by nie odzywać się do mnie przez kolejne kilka dni.
 A za tym oskarżeniem zawsze szły 2 jej siostry: „Nie zależy ci na mnie” i „Niewypowiedziany ból oczny”. Ta druga była gorsza. Bo siedziała i się na mnie gapiła ze stałego dystansu, odmierzanego 6 krokami. I to nie tymi małymi, robionymi w szpilach.
 Zwykle tego nawet nie zauważałem, od czasu do czasu dziwiąc się, że nie zwraca na mnie większej uwagi. Zwalałem to jednak na karb jej kobiecej natury.
 W takich wypadach wygodniej było szukać winy po jej stronie.
- … I wtedy nasza Dyrka zaczęła się totalnie wkurzać. Wiesz, jak pojechała po naszym historyku? Maaasakra. Nie wiem co ich łączy, ale ten burzliwy romans dobiega końca. Oboje się wypalili. To widać po ich smutnych mordkach…
 Właśnie. Luiza uwielbiała plotkować. Jej mocne udzielanie się w samorządzie jedynie pozwalało jej rozwijać skrzydła na tym polu.
 Męczące.

sobota, 12 marca 2016

Connie

27 września, Mount Dew

Z determinacją wpatrywałam się w otwarty przede mną samochód, czekając aż coś w końcu przyjdzie mi do głowy. Co chwilę jak nie kręciłam głową, to na nowo podpierałam się prawą ręką o maskę, zerkając głębiej do środka.
- I jak ci tam idzie, Con? – Usłyszałam za sobą głos Dwayne'a, który z ciekawością zaczął zaglądać mi przez ramię, co delikatnie mnie podirytowało.
- Dway… Możesz się troszkę odsunąć? Naruszasz moją bezcenną przestrzeń osobistą – mimowolnie zaśmiałam się, w momencie w którym chłopak na chama  zaczął się na mnie pchać.
Dwayne był wysokim czarnowłosym, jasnookim i jasnoskórym młodym mężczyzną o ujmującym, ciepłym uśmiechu, wydatnych kościach policzkowych i bardzo dobrze zbudowanym ciele, z  którym otwarcie się obnosił, nosząc bokserki na ramiączkach, które pod koniec każdego dnia były od góry do dołu umazane smarem, tak samo jak cała reszta jego osoby, nie pomijając oczywiście przystojnej twarzy.
 - Jak ci idzie z Ali? – Zagadnęłam, zerkając na chłopaka i jednocześnie łapiąc za ścierkę, którą na początku dnia wsunęłam za pasek od spodni, po czym wytarłam dłonie z czarnej mazi.

piątek, 11 marca 2016

Valerie

27 września, Mount Dew

Obudziłam się z uczuciem przenikliwego chłodu w kończynach, dokładnie w momencie, kiedy zegar wiszący na przeciwległej, pokrytej kwiecistą tapetą ścianie, wskazał godzinę 16.
Jęknęłam cicho i z wysiłkiem podniosłam się do pozycji siedzącej,  przy okazji zrzucając z siebie diabelnie gruby podręcznik anatomii człowieka, z którym toczyłam nierówną walkę, zanim zasnęłam na kremowym dywanie od lat przykrywającym ten sam przypalony fragment podłogi w moim pokoju (wynik pewnego doświadczenia ze świeczką, które postanowiłam przeprowadzić w wieku 6 lat. Cóż... Nie muszę chyba mówić, że nie wyszło).
Rozejrzałam się nieprzytomnie po zagraconym pokoju, notując w myślach, że chyba już czas, żebym zrobiła tu jakiś porządek i z pomocą kantu biurka podniosłam się na nogi.
Zanim zasnęłam, miałam ambitny plan, żeby jeszcze przed zmrokiem pojechać do miasteczka i według mojego sobotniego schematu odwiedzić babcię, która zdecydowanie nie przyjęłaby żadnej z wymówek, które akurat przychodziły mi do głowy. Zresztą cały tydzień wyczekiwałam okazji, żeby móc z nią porozmawiać. Sama i w cztery oczy, bez mojej naprzykrzającej się rodzinki.

poniedziałek, 7 marca 2016

Bryce


24 września, Mount Dew

Ten dzień zaczął się zbyt normalnie. Zbyt spokojnie. W domu panowała kompletna cisza i bezruch.
Brak dźwięków. Zero kroków. Zero ludzkich głosów. Zero muzyki. Po prostu wielkie, kompletne nic.
Jakby nikogo tu nie było.
Niepokojące.
A przecież to kompletna bzdura, by wyciągać takie pochopne wnioski. To było niemożliwe.
Tu zawsze ktoś jest.
Postanowiłem nie przejmować się tym porannym spostrzeżeniem. Było zbyt dziwne. Zbyt nierealne.
Ziewnąłem szeroko. Raz. Drugi. Podniosłem do góry
1
2 nogi. Napiąłem mięśnie odpowiedzialne za poruszanie stopą i się podniosłem.
Starałem się zagłuszyć tę ciszę.
Zrzuciłem poduszkę na podłogę, przesunąłem stopą kupkę wczorajszych ubrań. Drapałem się zaspany po karku. Tarłem włosy. Ziewałem. Zszedłem z podwyższenia, na którym znajdowało się łóżko, by kopnąć po drodze
1
2 tenisówki.
Najpierw kierunek – kanapa. Zacząłem wciągać na siebie  przygotowane ciuchy. Koszulka, 2 koszule, bluza, skóra, szalik, spodnie, 4 skarpety. Do tego 7 bransoletek, 2 gumki do włosów na jedną rękę i zegarek na drugą.

niedziela, 6 marca 2016

Rowan


23 września, Mount Dew

-Cholera...
Z czasem jak mijały długie sekundy wypełnione jedynie irytującym dźwiękiem budzika w telefonie ustawionego na 5-tą rano, łóżko wydawało mi się coraz mniej wygodne, a perspektywa przespania jeszcze kilku minut zaledwie dziecinną mrzonką. Z jękiem podniosłam się z posłania i wyciszyłam drażniący dźwięk. Przez chwilę szukałam odpowiedzi na pytanie, po co właściwie wstaję tak wcześnie, ale z wraz z momentem, w którym moje stopy dotknęły zimnej podłogi, wróciłam do rzeczywistości.
W tym domu pełniłam funkcję kucharki, gosposi i prywatnej korepetytorki, więc po rozpoczęciu roku szkolnego nawet nie było mowy o wysypianiu się.
Najwyższa pora się ogarnąć, pomyślałam. Skierowałam się do łazienki, przeciągając się i trąc oczy. Po szybkim prysznicu zabrałam się za czesanie. Naprawdę lubiłam moje włosy; długie, lśniące i zdrowe - zawsze byłam z nich bardzo dumna, ale kiedy przychodziło mi je czesać, miałam ochotę obciąć się na łyso. Uporanie się z nimi zabierało mi zwykle do kwadransu. Kiedy skończyłam, odruchowo zerknęłam na telefon, żeby sprawdzić temperaturę na zewnątrz. Skrzywiłam się. Cztery stopnie, a jesień dopiero się zaczynała. Zanurkowałam w szafie w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego, chciałam ubrać się już teraz, bo wiedziałam, że później prawdopodobnie nie będę miała na to czasu. Mając pięcioro rodzeństwa zawsze znajdzie się dla siebie jakieś zajęcie, czy się tego chce, czy nie.
Opuszczając łazienkę, zrobiłam sobie w głowie listę atrakcji, jakie czekają mnie tego ranka. Na jej szczycie królowało śniadanie.

sobota, 5 marca 2016

Valerie


23 września, Mount Dew

-Jasna cholera!- Wykonałam niekontrolowany ruch ręką, kalecząc się przy tym nożem kuchennym, leżącym na stole. Zdenerwowana zacząłem ssać krwawiący palec, rzucając się do szuflady z domową apteczką w poszukiwaniu plastra.
-Nie denerwuj się, Valerie.- Mama próbowała przybrać uspokajający ton. Bez skutku, jeśli mam być całkiem szczera. - Po prostu tak byłoby dla wszystkich najlepiej.
-Nie!- Powiedziałam po raz trzeci w ciągu ostatniej minuty.- Nie zmusicie mnie. Tamte czasy już dawno minęły- dodałam, odrywając zębami kawałek plastra.
Mama pokręciła głową ze zrezygnowaniem i westchnęła cicho. Oboje z ojcem wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a Mia spojrzała na mnie współczująco znad swojej porcji owsianki.
-Valerie, nie rozumiem po co ten cały cyrk - zaczął tata, łącząc palce w charakterystyczną dla siebie piramidkę, jak zawsze, kiedy powoli zaczynał tracić cierpliwość. - Oboje z mamą nie mamy zamiaru do niczego cię zmuszać, ale doskonale wiesz jakie są zwyczaje. Staramy się dokonywać dla was jak najlepszych wyborów. Zdajesz sobie sprawę z tego, że Deepwoodowie są przyjaciółmi naszej rodziny, prawda? Wydaje mi się więc, że powinnaś uszanować decyzję moją i mamy bez szemrania, tak, jak zrobiły to twoje starsze siostry, gdy znajdowały się na twoim miejscu.

czwartek, 3 marca 2016

Prolog

20 września, Smallwood Springs

Powoli wypuściłem powietrze z ust, kiedy fałszywy, przerywany dźwięk wypełnił moje uszy.
-Wyłącz ten cholerny budzik, bo cię zabiję...- Luc z jękiem przekręcił się na drugi bok, przy okazji zwalając na ziemię całą swoją pościel, która całkowicie odkryła jego wytatuowane ciało.
Z irytacją wyciągnąłem rękę z zamiarem rzucenia o ziemię żelastwem, które od kilku minut nie przestawało wydawać z siebie zgrzytliwych dźwięków, kiedy okno obok mojego łóżka otworzyło się z impetem, boleśnie uderzając mnie w potylicę.
-Do diabła!- Syknąłem i z wściekłością odepchnąłem okiennicę, siadając jednocześnie na łóżku.- Ile jeszcze razy będę musiał naprawiać ten szmelc?!
-Pewnie dopóki nie zrobisz tego dobrze - wybełkotał Luc, wciskając twarz w poduszkę.
-Albo dopóki nie uzbieramy na nowe - mruknąłem i zacząłem rozmasowywać tył głowy, ignorując tępy ból, powoli rozchodzący się po całej mojej czaszce. - A to akurat może trochę potrwać - powiedziałem już bardziej do siebie i podszedłem do starej drewnianej szafy, jak zwykle otwartej na oścież, żeby ubrać na siebie pierwszy lepszy sweter i jeansy, po czym powlokłem się do łazienki z zamiarem doprowadzenia się do jakiegoś względnego porządku przed pójściem do pracy.

Harvey


23 września, Mount Dew

Droga była pusta nawet jak na tę porę dnia. Z głośników słychać było dźwięki gitary i głos Jimi'ego Hendrix'a, torba z laptopem podskakiwała na siedzeniu obok za każdym razem, gdy dodawałem gazu lub samochód wchodził w zakręt. Przez uchyloną szybę ze świstem wlatywało przyjemne, rześkie powietrze. Cały świat sprawiał wrażenie jakby za wszelką cenę próbował przekonać mnie, że dziś jest mój dobry dzień. Ale nie był.
Sam nie wiem, co aż tak irytowało mnie w dzisiejszym dniu. Możliwe, że była to zasługa awarii prądu, która spowodowała wyłączenie mojego budzika elektronicznego, przez co byłem spóźniony już prawie godzinę. To było pierwsze, co przyszło mi na myśl, jednak zdecydowanie to nie było to.
Trzysta lat to nie jest wiek, w którym człowiek przejmuje się takimi pierdołami jak spóźniający się zegar.