piątek, 27 maja 2016

Harvey

27 września, Mount Dew

Zamykając za sobą porysowane drzwi nieużywanego gabinetu na zapleczu Walton's, który okazał się być jedynym jednocześnie ustronnym i nieprzesiąkniętym przez wilgoć miejscem w knajpie, obrzuciłem mojego gościa badawczym spojrzeniem. W bladym świetle migającej świetlówki wyglądał co najmniej jak dwudniowy trup. Wysoki i stosunkowo szczupły, mężczyzna wydawał się cholernie nieproporcjonalny. Jego blada skóra odznaczała się nawet w półmroku panującym w pokoju, kontrastując z kruczoczarnymi włosami zaczesanymi gładko tuż przy głowie i równie czarnymi oczyma, w których nie sposób było odróżnić tęczówkę od źrenicy. Jego twarz, pomimo surowego wyrazu, wyglądała stosunkowo młodo i, gdybym nie znał go już 2 razy dłużej, dałby mu najwyżej 40 lat. Pod czarnym płaszczem, który zdążył już zdjąć i przewiesić przez jedno ze stojących pod ścianą krzeseł, miał koszulę, na której bez powodzenia starałem się dopatrzeć choćby najmniejszego zagniecenia, i cholernie drogi krawat.
Machnąłem ręką dając mojemu gościowi sygnał do zajęcia jednego z krzeseł, który on jednak zignorował, nie przestając wbijać we mnie chłodnego spojrzenia. Powstrzymałem prychnięcie i sam usiadłem naprzeciw niego, czekając aż wreszcie coś powie. Pomijając jedno "znajdź miejsce, w którym nie będzie roiło się od tych hałaśliwych szczurów" mężczyzna nie odezwał się do mnie ani słowem od czasu swojego przybycia. Po kilku minutach milczenia zrozumiałem, że wydmuchane ego nie pozwala odezwać mu się jako pierwszemu i prędzej pochłonie go piekło niż okaże choćby pozory zainteresowania.
- Co tym razem spierdoliłem? - zaczepiłem, choć doskonale znałem odpowiedź.

czwartek, 26 maja 2016

Sztuczka

23 listopad, pociąg "Mountain Range"


Przez zaparowane, brudne szyby na zewnątrz można było dostrzec jedynie niewyraźne, rozmyte kontury górskich szczytów i iglastych drzew rosnących wzdłuż uskoku. Łańcuch  skalny ciągnął się kilometrami, co jakiś czas przechodząc w łagodniejsze wzniesienia, wciąż jednak stale przysłaniające jakiekolwiek ślady cywilizacji. Po tej stronie gór byliśmy tylko my, lasy i żyjące w nich zwierzęta, nic więcej. Nic, co zakłócałoby harmonijne tempo tutejszego życia - tak bardzo podobnego do tego, które kiedyś wiedliśmy, lata temu. Nic oprócz cicho sunącego po torach pociągu "Mountain Range", który co jakiś czas kursował pomiędzy większymi wioskami położonymi w promieniu kilkuset mil od Anchorage.
W naszym przedziale, jednym z wielu wolnych, było wilgotno i duszno - po części z powodu naszych gorących, mieszających się oddechów, a po części z powodu zepsutej od dawna klimatyzacji.
Mimo to siedziałam szczelnie owinięta w swój najgrubszy wełniany sweter i wciśnięta pomiędzy okno, a prawe ramię Luc'a, bezskutecznie próbowałam zapaść w drzemkę.
Słońce plasowało się już na granicy horyzontu, rzucając ostatnie promyki na porośnięte kosodrzewiną granie, tylko lekko przyprószone śniegiem, mimo, że zima na Alasce zaczęła się już kilka tygodni temu i była odczuwalna tylko nocami, kiedy temperatura spadała dużo poniżej zera.
Podróż miała być stosunkowo długa, głównie z powodu złego stanu torów i samego pociągu oraz świeżej warstwy lodu pozostałego po jedynym z ostatnich nocnych przymrozków. Nikogo nie dziwiło więc żółwie tempo, z jakim posuwaliśmy się już od samego początku naszej drogi, kiedy to Smallwood Springs boleśnie powoli znikało z naszego pola widzenia, a widok domów i ulic zaczął zastępować surowy górski krajobraz.

Rowan

27 września, Mount Dew

- Rowan, planujesz dziś wyjść z pokoju?
Cień, który padł na podłogę świadczył o tym, że ojciec po raz kolejny tego dnia stanął za drzwiami mojej sypialni. Miałam ochotę odwarknąć mu, że nie zmierzam z niego wychodzić ani dziś, ani nigdy, a tak w ogóle to udaję, że śpię, więc niech da mi spokój, ale oznaczałoby to zrujnowanie mojego misternego planu, więc skończyło się na tym, że tylko się trochę pokręciłam i naciągnęłam koc na głowę. Po chwili usłyszałam westchnienie i oddalające się kroki. Kiedy upewniłam się, że drzwi do kuchni się za nim zamknęły, zrzuciłam pościel na podłogę i spojrzałam na wyświetlacz telefonu. Informował mnie, że jest godzina 11:46, a ja mam 7 nieodebranych połączeń - jedno od Valerie, dwa od Drake'a i cztery od ojca. Te ostatnie były jeszcze z zeszłej nocy, na której wspomnienie rozbolała mnie głowa i miałam ochotę wrócić pod kołdrę.
***
- Możesz mi łaskawie wyjaśnić, gdzie do cholery byłaś?
Starałam się robić wszystko, od ściągania butów po przekręcanie klucza w zamku, jak najciszej, ale widocznie nie wystarczająco cicho. Już w drzwiach powitał mnie głos ojca, a ja pożałowałam, że zlekceważyłam jego słuch.

niedziela, 1 maja 2016

Connie

28 września, Mount Dew

Cholerny budzik…
 Ciiiiiiiii!!!
Nie poddawaj się Con.
Jedna owca…
Druga owca.
Aish!!!
Trzecia owca. Czwarta owca.  Czemu to coś musi być tak głośne. Kto to w ogóle wymyślił?! I co to za nazwa? BUDZIK.
Cholerne ustrojstwo!
Grrrr… Jak mnie boli głowa. Nie otwieraj oczu Connie. Jeszcze trochę… Piąta owca. Szósta owca.
- Mogłam się tego spodziewać. Nadal śpisz do południa i te włosy, już nie wspominając o cerze. – Nagle któraś ze słodkich puszystych owieczek przemówiła głosem jednej z najbardziej denerwujących i wyprowadzających mnie z równowagi osób, które o dziwo stąpają po tej samej ziemi co ja, a nie po cukrowych chmurkach, czy złotych i czerwonych dywanach, jak niektóre z nich zapewne myślą.
Próbowałam na siłę zamknąć oczy, które już wbrew mojej woli szykowały się do otwarcia. Mocno ścisnęłam powieki, błagając by to był koszmar, lecz gdy rozluźniłam uścisk i leniwie spojrzałam na stojącą przede mną osobę, miałam ochotę zrobić jedno: pisnąć ze strachu i wrzeszcząc, wyskoczyć z okna i pobiec przed siebie.
Tak… Przede mną stał postrach wszystkich dziewczyn podobnych do mnie, oraz bożyszcza chłopców i mężczyzn – według mnie ślepych, napalonych bezmózgów, którzy na nic lepszego nie mogą sobie pozwolić.