czwartek, 14 lipca 2016

Valerie

1 października - środa, Mount Dew

Drzwi do mojego pokoju skrzypnęły cicho, kiedy w wąskiej szparze pomiędzy framugą a ścianą pojawiła się pokryta poprzetykanymi delikatną siwizną lokami głowa taty.
Podniosłam głowę znad książki tylko po to, żeby rzucić mu przelotne spojrzenie, i znów pochyliłam się nad drobnymi literami, starając się zapamiętać cokolwiek ze sposobów modyfikacji materiału genetycznego.
-Nie przeszkadzam?
Tata zrobił niepewny krok w moją stronę, cicho zamykając za sobą drzwi.
-Chyba nie. - Zatrzasnęłam książkę i kierując na ojca wyczekujące spojrzenie, oparłam brodę o kolana i oparta o ścianę przy łóżku, czekałam na to, co ma mi do powiedzenia.
Przez chwilę rozglądał się po moim pokoju, jakby szukając pomocy w ścianach, i nieświadomie mierzwił swoje włosy, prawdopodobnie zastanawiając się jak zacząć. Śledziłam go wzrokiem, przygotowując się na jakąś ostrą pogadankę na temat mojego zachowania, kiedy wreszcie zdecydował się usiąść na moim łóżku niecały metr ode mnie.
-Narozrabiałaś ostatnio - powiedział wreszcie. - Nie to mi obiecałaś.
-Tak, wiem. - Przyznałam. Nie było sensu wdawać się w kolejną dyskusję. Ubiegłej soboty obiecałam mu, że będę miła dla Wyatt'a, a wplątałam nas oboje w jakąś chorą sytuację. Faktycznie trochę narozrabiałam. - Ale nie powiem ci, że jakoś specjalnie tego żałuję, jeśli właśnie tego ode mnie oczekujesz, tato.
-Niespecjalnie mnie to zaskakuje. - Uśmiechnął się pobłażliwie. - Właściwie to przysłała mnie tutaj mama. Stwierdziła, że może mi uda się jakoś zmienić twój sposób myślenia, chociaż osobiście szczerze w to wątpię.

sobota, 9 lipca 2016

Bryce

27/28 września, Mount Dew

W wielkim pomieszczeniu było ciemno. Tak zwyczajnie ciemno. Nawet moje wilcze oczy wyłapywały bardzo mało szczegółów w otoczeniu. Informowały mnie jedynie, że przede mną znajduje się komoda, a gdzieś tam w głębi zarys jakichś kilku przedmiotów.
Starałem się ich nie liczyć. Serio. Ale i bez tego wiedziałem, że mam przed sobą okrągły stolik i 3 fotele zwrócone pod kątem 45 stopni w stronę wielkich 4 okien zakrytych grubymi połami zasłon.
Nigdy nie były odsłaniane. Przynajmniej od czasu tamtych wydarzeń. Kiedyś ponoć tych zasłon w ogóle tu nie było.
Ruszyłem powoli w głąb pokoju.
- Czeeeść, dziadku, przyniosłem nam obiad. Super, nie?- Z nerwów pociły mi się dłonie. Nigdy nie wiedziałem co mnie w tym miejscu spotka. I to był naprawdę poważny problem.- Może bardziej kolację, ale wiesz. Mam dużo mięsa. I gorącą wodę.- Której wolałbym nie mieć na sobie. Czemu nie przyniosłem nam mrożonej kawy..? Czemu?
Tylko mnie nie zabij. Tylko mnie nie zabij.
Rozglądałem się dookoła, próbując wychwycić gdzie też może się znajdować William.
Jednocześnie starałem się nie wykonywać gwałtownych ruchów i jednostajnie przemieszczać się w stronę stolika. ...Jeszcze tylko 7 kroków. Już 6. Dam radę. Jeszcze 5. Cholera... 4...
- Dziadku?- Zatrzymałem się, zamierając chwilowo w miejscu. Cień, dość spory z resztą, przemknął za mną. Trzasnęły drzwi, które zostawiłem przezornie otwarte na oścież. Przełknąłem 1, 2 raz ślinę i znowu podjąłem mozolne przesuwanie się do przodu. Czułem wzrok drapieżnika na swoich plecach. Sporo nerwów kosztowało mnie NIE OGLĄDANIE SIĘ ZA SIEBIE.

piątek, 8 lipca 2016

Harvey

Rok 1725, Szkocja

Ciepły, łagodny wiatr szumiał w koronach drzew, spomiędzy których prześwitywało blade światło poranka i błękitne, bezchmurne niebo. Tu i tam przechadzali się zwierzęcy mieszkańcy lasu, czując się bezpieczni w swoim domu, gdzie nie mogły dotknąć ich wścibskie spojrzenia ludzkich oczu, a ich niezgrabne, ciężkie kroki nie burzyły ciszy i harmonii panującej w sercu boru. Większość z nich obudziła się wraz z pojawieniem się pierwszych jasnych rozbłysków na niebie, mącących spokój i tajemnicę nocy, inne zaś dopiero wyglądały ze swoich kryjówek. 
Las był święty. Miał w sobie wszystko, co pozwalało trzymać ciekawskich ludzi na dystans - tajemnicę, mistycyzm i grozę. Mieszkańcy Craichie niechętnie choćby się do niego zbliżali. Z lękiem wchodzili między drzewa rzadko rosnące na jego uboczu. O wędrówce w jego głąb nikt nawet nie śmiał myśleć. Las był dla nich swego rodzaju miejscem kultu, złym omenem, którego nie mogli się pozbyć. Wierzyli, że wszystko w nim ma swoje własne życie - od dzikich zwierząt, przez rośliny po skały, groble i jeziora. Ci, którzy stanęli w jego progu, opowiadali historię o drzewach szpecących groźbę śmierci i lodowatych oddechach złych duchów na karku. W Craichie nawet małe dzieci wiedziały dlaczego nie należy zbliżać się do wielkiego lasu i każdy wystrzegał się go jak ognia.
Prawie każdy.

niedziela, 3 lipca 2016

Connie

28 września, Mount Dew

- Jestem! – zawołałam w głąb warsztatu, który jak zwykle był w tak ogromnym bałaganie, że nawet gdyby ktoś w nim był, to i tak pewnie bym tego kogoś nie znalazła do końca dnia. – Dwayne! Mam pizzę!
Rozejrzałam się dookoła, ale nawet na wieść o obecności jedzenia nikt się nie wychylił, ani nie odezwał.
- Nikogo nie ma? – Ponownie omiotłam wzrokiem pomieszczenie, po czym wzruszyłam ramionami i skierowałam się do mojego ukochanego samochodu, z naprawą którego handryczyłam się już ponad dwa tygodnie.
Zsunęłam z ramion koszulę, obwiązałam ją wokół bioder i nucąc sobie pod nosem nową piosenkę, która utkwiła mi w głowie, ruszyłam po potrzebny sprzęt.
W szufladzie, którą Klane Senior przeznaczył na moje narzędzia, o dziwo nie było wszystkiego. Brakowało kilku kluczy do blokowania kół, jednego wybijaka i kilku śrubokrętów z mojej dość pokaźnej kolekcji.
Mruknęłam pod nosem i chcąc nie chcąc zaczęłam rozglądać się dookoła za zaginionymi akcesoriami. Wyglądałam ich pod każdym autem, stolikiem, na każdym krześle, ale nie mogłam ich znaleźć. Po kilku minutach bezowocnych poszukiwań uznałam, że to pewnie ten młody mechanik je sobie pożyczył i jak zwykle zamiast oddać, położył sam nie za dobrze wiedząc gdzie.