piątek, 8 lipca 2016

Harvey

Rok 1725, Szkocja

Ciepły, łagodny wiatr szumiał w koronach drzew, spomiędzy których prześwitywało blade światło poranka i błękitne, bezchmurne niebo. Tu i tam przechadzali się zwierzęcy mieszkańcy lasu, czując się bezpieczni w swoim domu, gdzie nie mogły dotknąć ich wścibskie spojrzenia ludzkich oczu, a ich niezgrabne, ciężkie kroki nie burzyły ciszy i harmonii panującej w sercu boru. Większość z nich obudziła się wraz z pojawieniem się pierwszych jasnych rozbłysków na niebie, mącących spokój i tajemnicę nocy, inne zaś dopiero wyglądały ze swoich kryjówek. 
Las był święty. Miał w sobie wszystko, co pozwalało trzymać ciekawskich ludzi na dystans - tajemnicę, mistycyzm i grozę. Mieszkańcy Craichie niechętnie choćby się do niego zbliżali. Z lękiem wchodzili między drzewa rzadko rosnące na jego uboczu. O wędrówce w jego głąb nikt nawet nie śmiał myśleć. Las był dla nich swego rodzaju miejscem kultu, złym omenem, którego nie mogli się pozbyć. Wierzyli, że wszystko w nim ma swoje własne życie - od dzikich zwierząt, przez rośliny po skały, groble i jeziora. Ci, którzy stanęli w jego progu, opowiadali historię o drzewach szpecących groźbę śmierci i lodowatych oddechach złych duchów na karku. W Craichie nawet małe dzieci wiedziały dlaczego nie należy zbliżać się do wielkiego lasu i każdy wystrzegał się go jak ognia.
Prawie każdy.
Dwunastoletni chłopiec przebiegał między drzewami, z niesamowitą zwinnością przeskakując wystające głazy i korzenie starych drzew. Szybko omijał przeszkody i bez najmniejszego zawahania znajdywał najszybsze wyjście z labiryntu splątanych konarów. Znał las jak własną kieszeń i równie dobrze mógłby przemierzać go po omacku. Gdyby w tę część boru niespodziewanie zapuścił się jakiś ciekawski, nieostrożny człowiek widząc go z pewnością wziąłby dziecko za elfa lub innego mistycznego strażnika lasu. Ale żadnego człowieka tu nie było i miało nie być jeszcze przez kolejne stulecia. Były za to zwierzęta, które zaskoczone widokiem obcego stworzenia, zamiast chować się do swoich kryjówek, zatrzymywały się i w osłupieniu obserwowały dziwnego gościa. Były to nieliczne przypadki - większość mieszkańców lasu nie zwróciło najmniejszej uwagi na obcego. Był niepozorny i nie wyglądał jak coś, co mogłoby być dla nich zagrożeniem. Możliwe, że niektóre z nich zdążyły go już poznać podczas jednej z jego licznych wypraw w głąb boru. Dwunastolatek był jedną z nielicznych osób, u których samo wspomnienie o lesie nie wywoływało dreszczy. On i jego rodzina mieszkali na uboczu Craichie, a ich dom dzieliło od lasu kilkanaście metrów. Nikt nie znał jego tajemnic lepiej, nikt nie potrafił lepiej rozpoznać każdego jego drzewa, nikt nie miał tyle odwagi w poruszaniu się po nim. 
Chłopiec spędził noc poza domem, po drugiej stronie lasu u swojego przyjaciela. Jak szalony pokonywał kolejne odcinki drogi dzielącej go od dachu nad głową. Miał nadzieję, że zdąży wrócić jeszcze zanim reszta jego domowników obudzi się ze snu. Minionej nocy stracił rachubę. Zanim się obejrzał słońce zaszło, a w lesie zrobiło się zbyt niebezpiecznie, by przez niego wracać. Chłopak mógł znać każdą jego drogę jak własną kieszeń, ale musiał pamiętać, że życie jego najgroźniejszych strażników budzi się dopiero o zachodzie słońca. Obejście lasu naokoło nie wchodziło w grę - taka wyprawa zajmowała co najmniej kilka dni. Jedynym sensownym wyjściem wydawało się spędzenie tej nocy u przyjaciela. Wyruszył jeszcze zanim zaczęło świtać, starając się nie budzić nikogo. Kalecząc sobie gołe nogi o wystające gałęzie młody czarodziej żałował, że zamiast uczyć się zaklęć ochronnych wolał zamieniać kamienie w żaby i podrzucać je siostrze do łóżka. Jak na dwunastolatka chłopiec był wyjątkowo inteligentny i, choć jego rodzina nie należała do zamożnych, o jego wykształceniu większość dorosłych mogła tylko pomarzyć. Od dawna umiał już pisać, czytać i liczyć, znał się na kartografii, historii i zielarstwie. Powoli poznawał starożytne dialekty i uczył się zapisu runicznego oraz łaciny. Wszystko to przychodziło mu z dużą łatwością i pewnie dlatego tak bardzo nudziło. Wolał spędzać godziny na samotnych wędrówkach i wylegiwać się nad jeziorem, niż całymi dniami odczytywać stare zwoje.
W miarę jak zmniejszała się odległość od domu, chłopiec ulegał coraz większemu napięciu. Nogi powoli zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa - częściowo ze zmęczenia, a częściowo z nerwów - i mimowolnie zwalniał. Od celu dzieliło go najwyżej kilkadziesiąt metrów, już widział prześwitujące między pniami drzew światło i czuł przyjemny zapach ziół. Czyżby wszyscy już wstali? Jeszcze tylko przeskoczyć jeden konar, jeszcze dziesięć kroków, jeszcze tylko sekunda...
Do oczu napłynęły mu łzy, kiedy uderzył go ciemny, gęsty dym przesycony ostrym zapachem ziół. Bezskutecznie spróbował powstrzymać atak kaszlu i dostrzec coś między kłębami czarnej mgły. Instynktownie czuł, że nie powinien próbować się przez nią przebijać. Wytężył wzrok próbując dostrzec coś w tumanach czarnych chmur. Nagły powiew wiatru poruszył koronami drzew i częściowo odgonił dym przeżedzając go na tyle, że chłopiec mógł dostrzec kryjące się w nim zniekształcone czarne i czerwone figury. Skamieniał. OGIEŃ. W jednej chwili jego myśli zaczęły pędzić jak burza, wiążąc ze sobą fakty. Na przemian zalewała go fala gorąca i zimna, ciało odmówiło mu posłuszeństwa, wszystkie kończyny miał jakby z waty, a głowa ciążyła mu jak głaz. Z dachu płonącego domu zwaliła się z ciężkim łoskotem drewniana belka, języki ognia syczały drążąc ogromne dziury w jego ścianach w zastraszającym tempie. Wszystko zdawała się ogarniać czerwień, nawet ogień przybrał kolor krwi. Pożoga żarłocznie pochłaniała i niszczyła wszystko co stanęło jej na drodze, niezaspokojona zdawała się domagać wciąż więcej i więcej, niczym bezwstydnica z rozkoszą oddająca się każdemu. Jej lubieżny śmiech rozbrzmiewał niczym demoniczna pieśń, wydawało się, że będzie rozbrzmiewał echem w pamięci nieszczęsnego słuchacza do końca jego dni. Chłopiec nadal stal sparaliżowany strachem i bezradnością, nie mogąc nawet złapać oddechu. Jego głowa była pełna niekontrolowanych, chaotycznych myśli, które krzyczały, jakby lada chwila miały doprowadzić do jej wybuchu, szeroko otwarte oczy piekły od dymu i łez mimowolnie spływających po policzkach, z gardła zamiast słów wydobywał się ochrypły skrzek. Patrzył jak ostatnia belka spada na płonącą ziemię, słuchał jak w samym sercu jego osobistej apokalipsy zapada niczym niezmącona cisza, będąca jak nieme oskarżenie. Ta cisza zdawała się trwać wieczność, śmiała się z niego i jednocześnie błagała o ratunek, wytykała go palcem jako tego, który uciekł strasznemu losowi. Piekło milczenia przerwał kobiecy, niemal zwierzęcy krzyk przywodzący na myśl potępieńca zepchniętego na samo dno otchłani, krzyk niezrozumiały, balansujący na granicy klątwy i rozpaczliwej prośby, krzyk zwiastujący początek zupełnie nowego koszmaru.


28 września, Mount Dew

Zerwałem się z łóżka cały zalany potem. Oddychałem szybko i ciężko, moje serce waliło jakby za raz miało rozwalić klatkę piersiową i uciec. Pies lizał mnie po ręce, jakby starał się mnie uspokoić, domyśliłem się, że przez sen musiałem nieźle świrować.  
- Już dobrze stary - poklepałem kundla po grzbiecie. - To tylko koszmar.
Rozejrzałem się po zagraconym pokoju. Przez wypłowiałe zasłony wpadało srebrne światło księżyca, odbijając się od pokrytych kurzem map i obrazów wiszących na ścianach oraz starych mebli z ciemnego drewna. Wszędzie wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Musiało być już grubo po północy, ale do świtu z pewnością zostało jeszcze kilka dobrych godzin. Potarłem zmęczoną twarz próbując się uspokoić. Ogarnij się Walton. Masz 300 zasranych lat. Nie zachowuj się jak dziecko.
 Z irytacją skopałem pościel na ziemię, schodząc z łóżka. Nie było nawet mowy o ponownym zaśnięciu, z drugiej strony byłem zbyt wytrącony z równowagi, żeby choćby spróbować wrócić do pracy nad przeszukiwaniem papierów. W tym momencie mogła mnie uratować tylko mocna kawa, najlepiej z kilkoma kropelkami rumu. Zarzuciłem na nagi tors flanelową koszulę przypominając sobie, że od kiedy klimatyzacja w domu zaczęła świrować, na parterze praktycznie cały czas panuje niezły ziąb. Po omacku odnalazłem klamkę ciężkich, dębowych drzwi i wyszedłem na ciemny korytarz, kierując się na klatkę schodową.
Schodząc po obitych ciemną wykładziną stopniach nadal miałem w głowie krzyk matki.

***

Kilka kropelek rumu zamieniło się w kilka kieliszków, a te z kolei szybko przeistoczyły się w całą butelkę, czy dwie. Czasem żałowałem, że alkohol nie działa na mnie tak jak powinien. Większość ludzi uznałoby to za bezdyskusyjną zaletę, ale mnie zwyczajnie męczyło to, że mój organizm nie jest w stanie poddać się błogiemu transowi, zapić do nieprzytomności i zapomnieć o całym bożym świecie. Tymczasem w zamian dostawałem 5 minut szumu w głowie i brutalne zderzenie z rzeczywistością.
- Dzięki, kundlu - zmierzwiłem ciemne futro psa głaszcząc go, kiedy w pysku przyniósł mi z sąsiedniego pokoju kolejną butelkę. To jednak prawda, że pies jest najlepszym przyjacielem mężczyzny. Jak na zwykłe zwierzę musiałem przyznać, że pchlarz był wyjątkowo inteligentny. Tylko raz widział jak wyciągam rum z szafki pod starym teleskopem. Mieszkał tu od zeszłego popołudnia, a wydawał się znać już cały dom lepiej ode mnie. - Nadal nie mam dla ciebie imienia - westchnąłem. Umyłem go wczoraj i wyczesałem, a w każdym razie bardzo starałem się to zrobić. Pies wyglądał o niebo lepiej niż wtedy, kiedy pierwszy raz go zobaczyłem i chociaż nadal wymagał trochę opieki, nie pasowało, żebym ciągle mówił do niego "pchlarz" i "kundel". Na moje westchnienie poruszył zabawnie spiczastymi uszami jak zawsze, gdy do niego mówiłem - Spock! - Doznałem nagłego olśnienia patrząc na te uszy. Nalałem sobie kolejny kieliszek rumu, dumny ze swojego odkrycia. - Od dziś nazywasz się Spock.
Jakby na zgodę pies zastrzygł uszami, zamerdał ogonem i z dumą zaczął spacerować po pokoju. Patrząc na niego pociągnąłem łyk ulubionego napoju i pogrążyłem się w myślach. Próbowałem skupić uwagę na czekającej mnie robocie papierkowej związanej ze znalezieniem nowego dostawcy i czekającej mnie konfrontacji z wampirami, Władcami Podziemia Las Vegas. Mimo woli moje myśli jednak samoistnie mknęły ku dzisiejszej nocy, a właściwie ku koszmarowi z 1725 roku. Przez chwilę znów byłem dzieckiem mieszkającym na obrzeżach Craichie w Szkocji. Słońce znów świeciło ponad koronami drzew starego lasu. Mój ojciec znów zaprzęgał konie do wozu, żeby móc pojechać z dziadkiem do miasta, moja siostra znów cerowała kolorową spódnicę, fukając na mnie o byle co, moja ciotka wybierała najlepsze zioła z koszyka do ususzenia, a moja matka śpiewała mojemu małemu bratu kołysząc go w ramionach i uśmiechała się przy tym najpiękniej jak to tylko możliwe. Choć nie znałem wtedy jeszcze języka, w którym były słowa piosenki, miałem wrażenie, że dokładnie rozumiem każdy jej wers i potrafiłem powtórzyć ją wyrwany ze snu w środku nocy. Nadal potrafię. 
To trwało tylko sekundę, mrugnięcie oka. Kiedy ta chwila minęła, w miejscu, gdzie stał nasz dom walały się tylko zgliszcza, tu i tam błyskały niedopałki z pożaru. Nie było wypadku. Był "sprawiedliwy" proces ze "sprawiedliwym" sędzią i "sprawiedliwymi" świadkami zakończony "sprawiedliwym wyrokiem. Tego ranka, kiedy biegłem boso przez las, bo nie wróciłem na noc do domu zbyt zajęty łowieniem ryb z przyjacielem, zapadł wyrok śmierci na 6 osób. 
Byliśmy tam obcy, ale co z tego? Nikomu nie wadziliśmy, nigdy się nawet specjalnie nie ujawnialiśmy. Nadal nie mam pojęcia skąd ludzie o nas wiedzieli. W 1727 roku zakończyły się procesy o czary w Szkocji, ale wtedy nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. 
Latem tego samego roku wyjechałem do Niemiec, później do Austrii, Włoch i powoli poznałem całą Europę. Co ciekawe, żadnego miejsca nie zapamiętałem z jego majestatycznych budowli i niespotykanej architektury, a z ludzi, których poznałem, ich niecodziennych zwyczajów, dziwnych języków i historii. Pamiętam ich wszystkich z imienia i nazwiska, każdego potrafię opisać i coś o nim powiedzieć i pamiętam, gdzie każdy z nich leży.
20 lat później dowiedziałem się, że tamtego dnia w Szkocji nie byłem jedyną osobą, która uciekła przeznaczeniu. Moja ciotka, Anna Göldi, wiedziała o wszystkim już na kilka dni przed podpaleniem i tego samego ranka, kiedy ja biegłem przez las w podartej koszuli, ona była kilkanaście mil od miasta. Niedługo uciekała śmierci. Ukryła się w w szwajcarskim kantonie Glarus, gdzie w 1782 roku została skazana i ścięta. Można powiedzieć, że chociaż zdradziła swoją siostrę i zostawiła swoją jedyną rodzinę na pewną śmierć, żeby samemu móc wywinąć się kostusze, jedynie uciekła jej jak niesforne dziecko, żeby wkrótce znów wpaść w jej zimne objęcia. Nigdy nie przestałem myśleć o niej jak o suce, nawet kiedy zginęła. Długo ją o wszystko obwiniałem - wiedziała o podpaleniu, mogła ostrzec moich rodziców, wszyscy mogliśmy uciec, tymczasem ona zostawiła ich śpiących i niczego nieświadomych w domu na uboczu Craichie, który za kilka godzin miał doszczętnie spłonąć. Kto wie, może nawet rzuciła na nich jakiś swój urok, żeby nie obudzić ich głośniejszymi ruchami. Mogła ich uratować, a jednak wolała ich zabić - swoją siostrę, z którą dorastała i jej męża, z którym się pieprzyła, swojego ojca, który znał więcej niestworzonych historii niż zaklęć, moją siostrę Regan, która bała się powiedzieć rodzicom, że od 2 miesięcy jest zaręczona z synem szewca, a nawet dwumiesięcznego Bill'a, mojego młodszego brata. 
Poczułem ukłucie w okolicach klatki piersiowej, jak zawsze gdy moje rozmyślania schodziły na ten tor. Ta suka, Anna Göldi, nie była jedyną nieobecną osobą w domu tej nocy. Mnie też tam nie było. Ja też miałem wtedy spłonąć. Przez te wszystkie lata zadawałem sobie pytanie, jak to wszystko by się potoczyło, gdybym nie spędził nocy po drugiej stronie lasu. Może obudziłbym się przed wszystkimi? Może przyłapałbym ciotkę? Może wyczułbym ogień na tyle wcześnie, że moglibyśmy uciec? A może usmażyłbym się w tej cholernej kupie drewna i kamieni razem z resztą? 
Skończ gdybać, Walton. Niby alkohol nie ma na ciebie wpływu, a zamieniasz się w filozofa z zaawansowaną depresją.
Co się stało to się nie odstanie, to fakt. Nie mogłem cofać czasu, nie potrafię zmieniać przeszłości - nie zrobiłbym tego nawet, gdyby mógł, znam konsekwencje. Nikt nie może wskrzeszać zmarłych.
Z niezadowoleniem musiałem stwierdzić, że w zastraszającym tempie opróżniłem kolejną butelkę hawajskiego rumu. Z tego, co pamiętam, była to moja ostatnia w zapasie. Usiłowałem sobie przypomnieć czy przypadkiem nie schowałem więcej tego cudu za podwójną ścianką drewnianego barku na czarną godzinę, ale ostatecznie musiałem pogodzić się z faktem, że właśnie pozbyłem się jedynej pamiątki z "wycieczki" na wyspy.
- Przekonamy się teraz, czy naprawdę taki z ciebie mądrala - zwróciłem się do leżącego pod stołem psa - Wiesz jak wygląda Martini?

3 komentarze:

  1. Trochę smutne i melancholijne to opo, ale ostatnie zdanie i tak wywołało mimowolny uśmiech na mojej twarzy x3
    Jako że bardzo lubię postać Harvey'a, jego sen-wspomnienie zrobił na mnie spore wrażenie. Z drugiej strony, skoro Harvey ma coś koło 300 lat, sposób, w jaki zginęła jego rodzina nie powinien być dla mnie zaskoczeniem. Ale był. Trudno.
    Pozdrawiam~

    OdpowiedzUsuń
  2. Trochę smutne i melancholijne to opo, ale ostatnie zdanie i tak wywołało mimowolny uśmiech na mojej twarzy x3
    Jako że bardzo lubię postać Harvey'a, jego sen-wspomnienie zrobił na mnie spore wrażenie. Z drugiej strony, skoro Harvey ma coś koło 300 lat, sposób, w jaki zginęła jego rodzina nie powinien być dla mnie zaskoczeniem. Ale był. Trudno.
    Pozdrawiam~

    OdpowiedzUsuń
  3. Fenomen Harvey'a polega na tym, że nawet jeśli przez całe opowiadanie tylko śpi, pije i gada z psem nie można oderwać się od czytania. Co dalej? ;)

    OdpowiedzUsuń