sobota, 9 lipca 2016

Bryce

27/28 września, Mount Dew

W wielkim pomieszczeniu było ciemno. Tak zwyczajnie ciemno. Nawet moje wilcze oczy wyłapywały bardzo mało szczegółów w otoczeniu. Informowały mnie jedynie, że przede mną znajduje się komoda, a gdzieś tam w głębi zarys jakichś kilku przedmiotów.
Starałem się ich nie liczyć. Serio. Ale i bez tego wiedziałem, że mam przed sobą okrągły stolik i 3 fotele zwrócone pod kątem 45 stopni w stronę wielkich 4 okien zakrytych grubymi połami zasłon.
Nigdy nie były odsłaniane. Przynajmniej od czasu tamtych wydarzeń. Kiedyś ponoć tych zasłon w ogóle tu nie było.
Ruszyłem powoli w głąb pokoju.
- Czeeeść, dziadku, przyniosłem nam obiad. Super, nie?- Z nerwów pociły mi się dłonie. Nigdy nie wiedziałem co mnie w tym miejscu spotka. I to był naprawdę poważny problem.- Może bardziej kolację, ale wiesz. Mam dużo mięsa. I gorącą wodę.- Której wolałbym nie mieć na sobie. Czemu nie przyniosłem nam mrożonej kawy..? Czemu?
Tylko mnie nie zabij. Tylko mnie nie zabij.
Rozglądałem się dookoła, próbując wychwycić gdzie też może się znajdować William.
Jednocześnie starałem się nie wykonywać gwałtownych ruchów i jednostajnie przemieszczać się w stronę stolika. ...Jeszcze tylko 7 kroków. Już 6. Dam radę. Jeszcze 5. Cholera... 4...
- Dziadku?- Zatrzymałem się, zamierając chwilowo w miejscu. Cień, dość spory z resztą, przemknął za mną. Trzasnęły drzwi, które zostawiłem przezornie otwarte na oścież. Przełknąłem 1, 2 raz ślinę i znowu podjąłem mozolne przesuwanie się do przodu. Czułem wzrok drapieżnika na swoich plecach. Sporo nerwów kosztowało mnie NIE OGLĄDANIE SIĘ ZA SIEBIE.

Położyłem tacę na stole, ciągle czując się otępiały w tym mroku. Oparłem się chwilę na blacie stołu, próbując w jakiś magiczny sposób wyczuć jak blisko mnie stoi William.
- Uchhh.- Odetchnąłem, starając się nie pokazywać strachu. To drażniło drapieżniki. Choć wątpiłem w to, by pot nie wyciekał ze mnie jak z parokrotnie przedziurawianej beczki.- Przyniosłem dziczyznę. Wczoraj upolowaną i oprawioną - zacząłem powoli, rozluźniając mięśnie. W końcu moje 5 palców puściło tacę.- Jeden jej kawałek to pieczeń, a drugi to surowe mięso - dodałem, starając się odzyskać pewność siebie. Nawet się wyprostowałem i w końcu powoli obróciłem. Resztkami odwagi opanowałem odruch cofnięcia się o te pierdolone 2 kroki do tyłu. Walnąłbym o stolik, rozlał herbatę, zwalił ciepłe mięso na ziemię.
Narobił cholernie dużo hałasu. Piękna to by była prowokacja...
- Jesteś głodny? - W mroku, tuż nade mną zawieszone były 2 wściekle żółte krążki. Wlepione we mnie. Pełne bezpodstawnej agresji. Reszta ciała dziadka była zakryta przez ciemność. Ale nie zmieniało to faktu, że oczy te zawieszone były ponad dobrą głowę nade mną i nie było w nich nawet śladu rozpoznania. Wpatrywał się we mnie jak w swój obiad.
Jak cudownie widzieć takie pokłady miłości z jego strony...
- Wyglądasz na głodnego.
Kurwa. Kurwa. Kurwa. Kurwa. I to jak.
Z trudem się uśmiechnąłem. Wpatrywałem się w te ślepia, które próbowały przewiercić się przeze mnie na wylot. Przynajmniej nie słyszałem warkotu. Choć tyle.
- Cayley. - Dłoń o żelaznym uścisku zacisnęła mi się na ramieniu. Niemal jęknąłem, czując jak jego paznokcie wbijają mi się w kości. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie.- Ile zostało nam czasu?- Jaskrawe oczy zbliżyły się jeszcze bardziej do mojej twarzy.
Oby cholernie dużo.
Te słowa jednak przyjąłem z lekką ulgą. Może nie zamierzał się na mnie rzucić. Choć te oczy ciągle mówiły mi co innego.
- Do czego?- Wszystko we mnie gotowało się do biegu. Jednak nadal trwałem w miejscu.
Skoro nazwał mnie imieniem taty oznacza to, że dzisiaj jest z nim trochę lepiej.
Albo tak samo źle jak normalnie.
- Do deadline’u. Ile. Cayley.- Miałem wrażenie, że mocno wbite we mnie paznokcie zaraz przebiją się przez moje 3 warstwy ubrań.
- Dużo. Bardzo dużo. Dużo. Tak. Dużo.- Z nerwów powiedziałem o te 5 niepotrzebnych słów.
Ale najwidoczniej tym razem dziadek nie miał na nie zareagować alergicznie. Uścisk dłoni zelżał. Oczy się oddaliły. I w pomieszczeniu opadł poziom wyczuwalnej agresji.
- To dobrze, Cayley. Musisz dbać o swoją rodzinę. Nie możesz zapomnieć. Nigdy. W każdej chwili swojego istnienia musisz pamiętać, Cayley. - Mężczyzna opadł na fotel i zaczął trzeć jedną ze skroni. Wyglądało to trochę tak jakby próbował przebić się palcami do wnętrza swojej głowy. Nic przyjemnego.
- Jasne. Będę pamiętać.- Wyrwało mi się ironiczne stwierdzenie. Zawsze William gadał od
rzeczy. Nigdy nie wiedziałem o co mu konkretnie chodzi.
- Nie kpij ze swojego losu, synu. Nie zapominaj. Nigdy.- Postać gwałtownie nachyliła się w moim kierunku. Puls mi tak samo gwałtownie podskoczył.
Kurwa. Znowu to zrobiłem. Ten mój niewyparzony język kiedyś mnie zabije.
- Oczywiście. Masz ochotę na pieczeń czy surowe mięso?- Spytałem, stawiając przed dziadkiem 1 talerz, 2 sztućce, 1 kubek, 1 serwetkę, przed sobą kładąc taki sam komplet.
Odsunąłem na bok tackę i usiadłem w najbliższym fotelu.
Musiałem dopilnować by coś zjadł. I żeby przynajmniej nie próbował zjeść mnie.
- W dawnych czasach nie musiałbyś pytać. Jak tam interesy, Cayley? Ceny na rynku ostrożnie się przyczajają?- Spytał, w końcu przez chwilę zachowując się jak zrównoważony człowiek.
Choć zrównoważony człowiek nie kojarzy wszystkich sytuacji z polowaniem. Po chwili słabym głosem zacząłem opowiadać jakieś głupoty na temat cen na rynku. W tym momencie wielbiłem babkę w głowie za możliwość przysłuchiwania się tym wszystkim nudnym gadkom na temat gazu i ropy. Przynajmniej nie dawałem Williamowi powodu do ponownego skierowania na mnie tych ślepi, które utkwione były w zawartości talerza. I to tej jego bardziej krwawej części.
Podczas gdy ja paplałem, mężczyzna zaczął rozszarpywać zębami surowe mięso, na nowo stając się niebezpiecznym stworzeniem, z którym zamknięty byłem w jednym pokoju. Widelca i noża nie raczył użyć. 
Z przerażeniem przyglądałem się częściowo zniekształconej twarzy, której rysy na chwilę wyłoniły się z mroku. Z pomiędzy zasłon padł na niego pojedynczy promień światła, który jednak po kilku sekundach zniknął. Znowu poczułem przemożną chęć przeliczenia wszystkiego w swoim otoczeniu.

*
- Mógłbyś to w końcu ściszyć? - Mruknąłem marudnie, podnosząc wzrok znad telefonu. Brat dalej coś tam brzdąkał na pianinie, spokojnie ignorując moją obecność. A przynajmniej gniew i strach, które się we mnie kotłowały.
- Nie każę ci u siebie siedzieć.- W końcu odpowiedział, nucąc coś, a przy okazji wypróbowując kilka molowych akordów.
- Co nie oznacza, że nie mógłbyś przerzucić się na słuchawki. I brzękolić sobie tylko do swoich wystrzępionych uszu - warknąłem, na nowo skupiając się na wysyłaniu wiadomości do Luizy, która co chwilę wysyłała mi swoje zdjęcia. Aktualnie jadła kolację. I musiała sfotografować siebie z milion różnych ujęć z każdym kęsem swojej potrawki z indyka.
Może po 20 ujęciu jej się znudzi ta zabawa...
- Nie miałbyś wtedy komu jęczeć.- Posłał mi rozbawione spojrzenie i znowu zanucił te kilka słów, które wałkonił od 30 minut. Dołączył do stałych kilku akordów kolejne i na nowo zagrał ten sam kawałek.
- Skorzystaj chociaż z cudów elektroniki i ścisz ten rzępol. Nie po to masz elektroniczne pianino, żeby nie korzystać z jego nowoczesnych udogodnień.- Zamarudziłem, przyglądając się zdjęciu Lui z podpisem „Mam ochotę na coś/kogoś słodkiego”. Akurat jej starałem się nie pokazywać jak bardzo mnie wszystko irytuje. Dlatego odpowiadałem jej słowami o dość neutralnym wydźwięku, przezornie zwracając się do niej na per „skarbie”.
- Uroczy jesteś.
- A ty przestarzały. Nie rozumiem po co akurat teraz zebrało ci się na wplatanie do piosenki dysonansów.- Rozparłem się wygodniej na kanapie brata. Zakopany byłem w stercie szaro-białych poduszek, których w tym pokoju było pełno. Carrey tak ogółem uwielbiał poduszki. Dlatego często z zakupów wracał właśnie z nimi.
Jakby miał ich kiedykolwiek mniej niż 15.
- Nie wplatam do niej dysonansów. Myślę jedynie nad koncepcjami wyrażeń emocjonalnych moich piosenek. Po prostu w tej chwili nie doceniasz piękna sztuki współczesnej.
- Ta. Próbujesz pokazać światu jak to kochasz wyć do księżyca.- Powoli zaczęło ze mnie schodzić napięcie.
Nie przyznałbym się bratu jak bardzo jestem roztrzęsiony po dzisiejszym „odświętnym obiedzie z dziadkiem”.
Ale też był to temat, na który nigdy nie rozmawialiśmy. Łatwiej było przemilczeć niektóre sprawy niż starać się je przegadać.
- Jeszcze żeby tak było.- Akordy przechodziły przez kolejne kombinacje, a Carrey zaśpiewał całą zwrotkę swojego najnowszego dzieła. Z pewnością była to bardziej ballada o byciu lalką, o braku wolności i podporządkowywaniu się sznurkom, szarpiącym za ciało z bezwzględnością, będącą przeznaczeniem. Nie żeby tak dokładnie brzmiał cały tekst. Przynajmniej nie czułem przymusu liczenia z ilu słów składała się refren, a z ilu kolejne strofy.
- A może w końcu napisałbyś coś co nie brzmiałoby jak podkład do podcinania sobie żył?-jęknąłem, jednocześnie podtrzymując rozmowę z Luizą. Przynajmniej przestała się fotografować, a ja mogłem z czystym sumieniem zapytać czy chce iść ze mną na X-men’ów do kina.
- Może kiedyś.- Nie zwróciłem uwagi na pewne ilości smutku zawarte w jego głosie.
Skupiony byłem na odpowiadaniu na promienny żart Luizy.
Uśmiechnąłem się.

*

Zrzuciłem z siebie przemoczony podkoszulek. Dzisiejszy trening był strasznie wyczerpujący.
Dużo podnoszeń partnerki, dużo figur rotacyjnych, backspin’ów, headspin’ów, baby windmill’ów i tym podobnych rzeczy. Próbowaliśmy je jakoś inteligentnie wpleść w odpowiednie partie piosenki. I tak koniec końców przekształciliśmy wszystko w godzinę pełną żartów, użerania się ze sobą i sprzeczek. Ale wycisk był. Declan, Roderic i Kenyon wbili do przebieralni za mną, głośno skandując słowa jakiejś azjatyckiej piosenki. Co chwilę przerywali swoją nieudolną próbę rapu głośnym „Tough
Cookie”, przy okazji wpadali na siebie jak nieźle nieskoordynowane nakręcane bączki. Roderic był przesadnie wytatuowanym tutejszym dzieciakiem o ciemnobrązowych włosach i oczach. Zwykle zakrywał swoje tatuaże pod grubym golfem. Jego rodzice nie mieli pojęcia o jego skłonności do nabywania coraz to wymyślniejszych dziar. To właśnie on pierwszy skierował swoje kroki do łazienki, odkręcając prysznic i włażąc w ubraniach pod strumień wody. Przy okazji wydzierał się w niebogłosy i cichł tylko wtedy, gdy nie pamiętał kolejnych słów piosenki.
- Aaaa, Kenyon, wyłącz ten jazgot!- Zacisnąłem dłonie na uszach. Zrobiłem to raczej zaczepnie, niż z powodu faktycznej niechęci do koreańskiego rapu. Gdyby tak było, nie wytrzymałbym treningów w tym zwyrodniałym towarzystwie.- Znowu zrobisz mi tą swoją muzyką wodę z mózgu.
- Nie przesadzaj, stary. Zico nawet ciebie przekabaci na moją mroczną stronę muzyki.- Ken uwiesił mi się na ramieniu, przytrzymując przenośny głośniczek przy moim uchu.- Cause I`m
a Tough Cookie, Tough Cookie, Tough Cookie, jalmot ssipdagan ippal da nagal su isseo!- Zaczął dalej wykrzykiwać swoje, ciągle uwalony na mnie swoim spoconym ciałem.
- Jebany koreańcu, odczep się ode mnie. Twój babo-chłop zaraz zrobi mi krzywdę.- Skrzywiłem się, odsuwając się od głośnika. Kolega jednak dalej skandował, trzymając mnie
uporczywie za ramiona. Był tylko o 3 centymetry ode mnie wyższy, wystylizowany na jakiegoś Youjin’a do którego ponoć był bardzo podobny. Oznaczało to jedynie tyle, że swojenaturalnie czarne włosy przefarbował na gorzką czekoladę i zaczesywał je do tyłu, stawiając grzywkę przy pomocy tony żelu. Na modłę tego artysty także przekuł sobie prawe ucho.
- Dajesz, Bryce, znasz przecież słowa!- wykrzyknął Declan, i ze śmiechem usiadł na jednej z ławeczek, zdejmując ze stóp buty i skarpetki. Kiwał do rytmu piosenki głową, wyjmując z ucha czarny tunel. Zamienił go na miętowego ślimaczka. Ten typ za to miał kręcone blond włosy, czarne oczy, tunele i tuzin kolczyków w uszach.
- Prędzej umrę niż zaśpiewam z wami tę głupią piosenkę - jęknąłem, kołysany z jednej strony na drugą przez zawodzącego Ken’a.
- Wiem, że też kochasz Zico.- Roześmiał się Kenyon, by po chwili dalej ciągnąć swój rap.
- Będziesz smażył się za to w piekle.- Spojrzałem błagalnie na Dec’a. - Zabierz ode mnie tego
idiotę!- Ten pięknie udawał, że mnie nie słyszy, rozbierając się dalej. Najwidoczniej rozpinanie paska było ważniejsze niż ratowanie moich uszu.- Czy ty zapętliłeś ten kawałek?!
Osz, fuck! Rodeeerick, oni mnie torturuuują!
Chwilę potem nadbiegł mokry Rod i zamiast mi pomóc, także się na mnie uwiesił i podskakując dołączył się do wycia tego przeklętego refrenu. Przy okazji zmoczył cały przód moich spodni i klatkę piersiową. Krople z jego mokrej czupryny uderzyły w moją twarz.
- Poddaję się!- Odepchnąłem od siebie mokrą masę Roderica, który z rechotem ruszył do swojej szafki, z której wydobył ręcznik.- Pojadę z wami na ten głupi koncert. Tylko wyłączcie w końcu ten rap. I włączcie jakąś normalną muzykę.
- To co, teraz Zion T, Doce?- Ken w końcu mnie puścił i zaczął szukać jakiejś piosenki w swoim telefonie.
- Tylko nie tego zboczeńca, miejcie litość.- Rzuciłem im znaczące spojrzenie. Wyciągnąłem z szafki ręcznik i szampon, by ruszyć do łazienki, unikając mokrych śladów, które zostawił po sobie Rod.
- Do you do you do you do you! Do the fuck you want!- Podążył za mną kolejny wrzask kolegów, którzy w końcu zebrali się by pójść się umyć.
- Czy to Rap Mon?- Nikt nie odpowiedział na moje pytanie. Byli zbyt zajęci darciem się.
Wzruszyłem ramionami i zrzuciłem z siebie resztę ubrań.
Dopiero pod strumieniem wody zacząłem się zastanawiać gdzie wcięło Shane’a. Będę musiał go znaleźć.
Oby nie był z Luizą.


2 komentarze:

  1. Ej, ja znam tę piosenkę lok xdd
    A cały ostatni fragment niemal ryczałam ze śmiechu. Uwielbiam to opo x3
    No ale co się dziwić, że był zirytowany, jadł przecież makabryczny obiad w towarzystwie nie mniej makabrycznego dziadka, a potem musiał oglądać milion prawie identycznych fotek. Też bym była zirytowana.
    Ale ta solidarność jego kolegów w robieniu dokładnie na odwrót, niż on chce mnie powaliła na łopatki :D
    Świetne to było! x3
    Pozdrawiam~

    OdpowiedzUsuń