27/28 września, Mount Dew
W wielkim pomieszczeniu było ciemno. Tak zwyczajnie ciemno.
Nawet moje wilcze oczy wyłapywały bardzo mało szczegółów w otoczeniu.
Informowały mnie jedynie, że przede mną znajduje się komoda, a gdzieś tam w głębi zarys
jakichś kilku przedmiotów.
Starałem się ich nie liczyć. Serio. Ale i bez tego
wiedziałem, że mam przed sobą okrągły stolik i 3 fotele zwrócone pod kątem 45 stopni w stronę
wielkich 4 okien zakrytych grubymi połami zasłon.
Nigdy nie były odsłaniane. Przynajmniej od czasu tamtych
wydarzeń. Kiedyś ponoć tych zasłon w ogóle tu nie było.
Ruszyłem powoli w głąb pokoju.
- Czeeeść, dziadku, przyniosłem nam obiad. Super, nie?- Z
nerwów pociły mi się dłonie. Nigdy nie wiedziałem co mnie w tym miejscu spotka. I to był
naprawdę poważny problem.- Może bardziej kolację, ale wiesz. Mam dużo mięsa. I gorącą
wodę.- Której wolałbym nie mieć na sobie. Czemu nie przyniosłem nam mrożonej kawy..?
Czemu?
Tylko mnie nie zabij. Tylko mnie nie zabij.
Rozglądałem się dookoła, próbując wychwycić gdzie też może
się znajdować William.
Jednocześnie starałem się nie wykonywać gwałtownych ruchów i
jednostajnie przemieszczać się w stronę stolika. ...Jeszcze tylko 7 kroków. Już 6. Dam
radę. Jeszcze 5. Cholera... 4...
- Dziadku?- Zatrzymałem się, zamierając chwilowo w miejscu.
Cień, dość spory z resztą, przemknął za mną. Trzasnęły drzwi, które zostawiłem
przezornie otwarte na oścież. Przełknąłem 1, 2 raz ślinę i znowu podjąłem mozolne
przesuwanie się do przodu. Czułem wzrok drapieżnika na swoich plecach. Sporo nerwów kosztowało
mnie NIE OGLĄDANIE SIĘ ZA SIEBIE.
Położyłem tacę na stole, ciągle czując się otępiały w tym
mroku. Oparłem się chwilę na blacie stołu, próbując w jakiś magiczny sposób wyczuć jak blisko
mnie stoi William.
- Uchhh.- Odetchnąłem, starając się nie pokazywać strachu.
To drażniło drapieżniki. Choć wątpiłem w to, by pot nie wyciekał ze mnie jak z parokrotnie
przedziurawianej beczki.- Przyniosłem dziczyznę. Wczoraj upolowaną i
oprawioną - zacząłem powoli, rozluźniając mięśnie. W końcu moje 5 palców puściło tacę.- Jeden
jej kawałek to pieczeń, a drugi to surowe mięso - dodałem, starając się odzyskać
pewność siebie. Nawet się wyprostowałem i w końcu powoli obróciłem. Resztkami odwagi opanowałem odruch
cofnięcia się o te pierdolone 2 kroki do tyłu. Walnąłbym o stolik, rozlał
herbatę, zwalił ciepłe mięso na ziemię.
Narobił cholernie dużo hałasu. Piękna to by była prowokacja...
- Jesteś głodny? - W mroku, tuż nade mną zawieszone były 2
wściekle żółte krążki. Wlepione we mnie. Pełne bezpodstawnej agresji. Reszta ciała dziadka
była zakryta przez ciemność. Ale nie zmieniało to faktu, że oczy te zawieszone były ponad
dobrą głowę nade mną i nie było w nich nawet śladu rozpoznania. Wpatrywał się we mnie jak w
swój obiad.
Jak cudownie widzieć takie pokłady miłości z jego strony...
- Wyglądasz na głodnego.
Kurwa. Kurwa. Kurwa. Kurwa. I to jak.
Z trudem się uśmiechnąłem. Wpatrywałem się w te ślepia,
które próbowały przewiercić się przeze mnie na wylot. Przynajmniej nie słyszałem warkotu.
Choć tyle.
- Cayley. - Dłoń o żelaznym uścisku zacisnęła mi się na
ramieniu. Niemal jęknąłem, czując jak jego paznokcie wbijają mi się w kości. Przynajmniej
takie odniosłem wrażenie.- Ile zostało nam czasu?- Jaskrawe oczy zbliżyły się jeszcze
bardziej do mojej twarzy.
Oby cholernie dużo.
Te słowa jednak przyjąłem z lekką ulgą. Może nie zamierzał
się na mnie rzucić. Choć te oczy ciągle mówiły mi co innego.
- Do czego?- Wszystko we mnie gotowało się do biegu. Jednak
nadal trwałem w miejscu.
Skoro nazwał mnie imieniem taty oznacza to, że dzisiaj jest
z nim trochę lepiej.
Albo tak samo źle jak normalnie.
- Do deadline’u. Ile. Cayley.- Miałem wrażenie, że mocno
wbite we mnie paznokcie zaraz przebiją się przez moje 3 warstwy ubrań.
- Dużo. Bardzo dużo. Dużo. Tak. Dużo.- Z nerwów powiedziałem
o te 5 niepotrzebnych słów.
Ale najwidoczniej tym razem dziadek nie miał na nie
zareagować alergicznie. Uścisk dłoni zelżał. Oczy się oddaliły. I w pomieszczeniu opadł poziom
wyczuwalnej agresji.
- To dobrze, Cayley. Musisz dbać o swoją rodzinę. Nie możesz
zapomnieć. Nigdy. W każdej chwili swojego istnienia musisz pamiętać, Cayley. - Mężczyzna
opadł na fotel i zaczął trzeć jedną ze skroni. Wyglądało to trochę tak jakby próbował
przebić się palcami do wnętrza swojej głowy. Nic przyjemnego.
- Jasne. Będę pamiętać.- Wyrwało mi się ironiczne
stwierdzenie. Zawsze William gadał od
rzeczy. Nigdy nie wiedziałem o co mu konkretnie chodzi.
- Nie kpij ze swojego losu, synu. Nie zapominaj. Nigdy.-
Postać gwałtownie nachyliła się w moim kierunku. Puls mi tak samo gwałtownie podskoczył.
Kurwa. Znowu to zrobiłem. Ten mój niewyparzony język kiedyś
mnie zabije.
- Oczywiście. Masz ochotę na pieczeń czy surowe mięso?-
Spytałem, stawiając przed dziadkiem 1 talerz, 2 sztućce, 1 kubek, 1 serwetkę, przed
sobą kładąc taki sam komplet.
Odsunąłem na bok tackę i usiadłem w najbliższym fotelu.
Musiałem dopilnować by coś zjadł. I żeby przynajmniej nie
próbował zjeść mnie.
- W dawnych czasach nie musiałbyś pytać. Jak tam interesy,
Cayley? Ceny na rynku ostrożnie się przyczajają?- Spytał, w końcu przez chwilę zachowując
się jak zrównoważony człowiek.
Choć zrównoważony człowiek nie kojarzy wszystkich sytuacji z
polowaniem. Po chwili słabym głosem zacząłem opowiadać jakieś głupoty na temat cen
na rynku. W tym momencie wielbiłem babkę w głowie za możliwość przysłuchiwania się
tym wszystkim nudnym gadkom na temat gazu i ropy. Przynajmniej nie dawałem
Williamowi powodu do ponownego skierowania na mnie tych ślepi, które utkwione były w
zawartości talerza. I to tej jego bardziej krwawej części.
Podczas gdy ja paplałem, mężczyzna zaczął rozszarpywać
zębami surowe mięso, na nowo stając się niebezpiecznym stworzeniem, z którym zamknięty
byłem w jednym pokoju. Widelca i noża nie raczył użyć.
Z przerażeniem przyglądałem się częściowo zniekształconej
twarzy, której rysy na chwilę wyłoniły się z mroku. Z pomiędzy zasłon padł na niego
pojedynczy promień światła, który jednak po kilku sekundach zniknął. Znowu poczułem przemożną chęć przeliczenia wszystkiego w
swoim otoczeniu.
*
- Mógłbyś to w końcu ściszyć? - Mruknąłem marudnie, podnosząc
wzrok znad telefonu. Brat dalej coś tam brzdąkał na pianinie, spokojnie ignorując moją
obecność. A przynajmniej gniew i strach, które się we mnie kotłowały.
- Nie każę ci u siebie siedzieć.- W końcu odpowiedział,
nucąc coś, a przy okazji wypróbowując kilka molowych akordów.
- Co nie oznacza, że nie mógłbyś przerzucić się na
słuchawki. I brzękolić sobie tylko do swoich wystrzępionych uszu - warknąłem, na nowo skupiając
się na wysyłaniu wiadomości do Luizy, która co chwilę wysyłała mi swoje zdjęcia. Aktualnie
jadła kolację. I musiała sfotografować siebie z milion różnych ujęć z każdym kęsem
swojej potrawki z indyka.
Może po 20 ujęciu jej się znudzi ta zabawa...
- Nie miałbyś wtedy komu jęczeć.- Posłał mi rozbawione
spojrzenie i znowu zanucił te kilka słów, które wałkonił od 30 minut. Dołączył do stałych kilku
akordów kolejne i na nowo zagrał ten sam kawałek.
- Skorzystaj chociaż z cudów elektroniki i ścisz ten rzępol.
Nie po to masz elektroniczne pianino, żeby nie korzystać z jego nowoczesnych udogodnień.- Zamarudziłem, przyglądając się zdjęciu Lui z podpisem „Mam ochotę na coś/kogoś
słodkiego”. Akurat jej starałem się nie pokazywać jak bardzo mnie wszystko irytuje. Dlatego
odpowiadałem jej słowami o dość neutralnym wydźwięku, przezornie zwracając się do niej na per
„skarbie”.
- Uroczy jesteś.
- A ty przestarzały. Nie rozumiem po co akurat teraz zebrało
ci się na wplatanie do piosenki dysonansów.- Rozparłem się wygodniej na kanapie brata.
Zakopany byłem w stercie szaro-białych poduszek, których w tym pokoju było pełno.
Carrey tak ogółem uwielbiał poduszki. Dlatego często z zakupów wracał właśnie z nimi.
Jakby miał ich kiedykolwiek mniej niż 15.
- Nie wplatam do niej dysonansów. Myślę jedynie nad
koncepcjami wyrażeń emocjonalnych moich piosenek. Po prostu w tej chwili nie doceniasz piękna
sztuki współczesnej.
- Ta. Próbujesz pokazać światu jak to kochasz wyć do
księżyca.- Powoli zaczęło ze mnie schodzić napięcie.
Nie przyznałbym się bratu jak bardzo jestem roztrzęsiony po
dzisiejszym „odświętnym obiedzie z dziadkiem”.
Ale też był to temat, na który nigdy nie rozmawialiśmy.
Łatwiej było przemilczeć niektóre sprawy niż starać się je przegadać.
- Jeszcze żeby tak było.- Akordy przechodziły przez kolejne
kombinacje, a Carrey zaśpiewał całą zwrotkę swojego najnowszego dzieła. Z pewnością była to
bardziej ballada o byciu lalką, o braku wolności i podporządkowywaniu się sznurkom,
szarpiącym za ciało z bezwzględnością, będącą przeznaczeniem. Nie żeby tak
dokładnie brzmiał cały tekst. Przynajmniej nie czułem przymusu liczenia z ilu słów
składała się refren, a z ilu kolejne strofy.
- A może w końcu napisałbyś coś co nie brzmiałoby jak
podkład do podcinania sobie żył?-jęknąłem, jednocześnie podtrzymując rozmowę z Luizą.
Przynajmniej przestała się fotografować, a ja mogłem z czystym sumieniem zapytać czy
chce iść ze mną na X-men’ów do kina.
- Może kiedyś.- Nie zwróciłem uwagi na pewne ilości smutku
zawarte w jego głosie.
Skupiony byłem na odpowiadaniu na promienny żart Luizy.
Uśmiechnąłem się.
*
Zrzuciłem z siebie przemoczony podkoszulek. Dzisiejszy
trening był strasznie wyczerpujący.
Dużo podnoszeń partnerki, dużo figur rotacyjnych,
backspin’ów, headspin’ów, baby windmill’ów i tym podobnych rzeczy. Próbowaliśmy je jakoś
inteligentnie wpleść w odpowiednie partie piosenki. I tak koniec końców
przekształciliśmy wszystko w godzinę pełną żartów, użerania się ze sobą i sprzeczek. Ale wycisk
był. Declan, Roderic i Kenyon wbili do przebieralni za mną,
głośno skandując słowa jakiejś azjatyckiej piosenki. Co chwilę przerywali swoją nieudolną
próbę rapu głośnym „Tough
Cookie”, przy okazji wpadali na siebie jak nieźle
nieskoordynowane nakręcane bączki. Roderic był przesadnie wytatuowanym tutejszym dzieciakiem o
ciemnobrązowych włosach i oczach. Zwykle zakrywał swoje tatuaże pod grubym golfem.
Jego rodzice nie mieli pojęcia o jego skłonności do nabywania coraz to wymyślniejszych dziar.
To właśnie on pierwszy skierował swoje kroki do łazienki, odkręcając prysznic i
włażąc w ubraniach pod strumień wody. Przy okazji wydzierał się w niebogłosy i cichł tylko
wtedy, gdy nie pamiętał kolejnych słów piosenki.
- Aaaa, Kenyon, wyłącz ten jazgot!- Zacisnąłem dłonie na
uszach. Zrobiłem to raczej zaczepnie, niż z powodu faktycznej niechęci do koreańskiego
rapu. Gdyby tak było, nie wytrzymałbym treningów w tym zwyrodniałym towarzystwie.-
Znowu zrobisz mi tą swoją muzyką wodę z mózgu.
- Nie przesadzaj, stary. Zico nawet ciebie przekabaci na
moją mroczną stronę muzyki.- Ken uwiesił mi się na ramieniu, przytrzymując przenośny
głośniczek przy moim uchu.- Cause I`m
a Tough Cookie, Tough Cookie, Tough Cookie, jalmot ssipdagan
ippal da nagal su isseo!- Zaczął dalej wykrzykiwać swoje, ciągle uwalony na mnie swoim
spoconym ciałem.
- Jebany koreańcu, odczep się ode mnie. Twój babo-chłop
zaraz zrobi mi krzywdę.- Skrzywiłem się, odsuwając się od głośnika. Kolega jednak
dalej skandował, trzymając mnie
uporczywie za ramiona. Był tylko o 3 centymetry ode mnie
wyższy, wystylizowany na jakiegoś Youjin’a do którego ponoć był bardzo podobny.
Oznaczało to jedynie tyle, że swojenaturalnie czarne włosy przefarbował na gorzką czekoladę i
zaczesywał je do tyłu, stawiając grzywkę przy pomocy tony żelu. Na modłę tego artysty także
przekuł sobie prawe ucho.
- Dajesz, Bryce, znasz przecież słowa!- wykrzyknął Declan, i ze śmiechem usiadł na jednej z ławeczek, zdejmując ze stóp buty i skarpetki. Kiwał do rytmu
piosenki głową, wyjmując z ucha czarny tunel. Zamienił go na miętowego ślimaczka. Ten
typ za to miał kręcone blond włosy, czarne oczy, tunele i tuzin kolczyków w uszach.
- Prędzej umrę niż zaśpiewam z wami tę głupią piosenkę -
jęknąłem, kołysany z jednej strony na drugą przez zawodzącego Ken’a.
- Wiem, że też kochasz Zico.- Roześmiał się Kenyon, by po
chwili dalej ciągnąć swój rap.
- Będziesz smażył się za to w piekle.- Spojrzałem błagalnie
na Dec’a. - Zabierz ode mnie tego
idiotę!- Ten pięknie udawał, że mnie nie słyszy, rozbierając
się dalej. Najwidoczniej rozpinanie paska było ważniejsze niż ratowanie moich uszu.-
Czy ty zapętliłeś ten kawałek?!
Osz, fuck! Rodeeerick, oni mnie torturuuują!
Chwilę potem nadbiegł mokry Rod i zamiast mi pomóc, także
się na mnie uwiesił i podskakując dołączył się do wycia tego przeklętego refrenu.
Przy okazji zmoczył cały przód moich spodni i klatkę piersiową. Krople z jego mokrej
czupryny uderzyły w moją twarz.
- Poddaję się!- Odepchnąłem od siebie mokrą masę Roderica,
który z rechotem ruszył do swojej szafki, z której wydobył ręcznik.- Pojadę z wami na
ten głupi koncert. Tylko wyłączcie w końcu ten rap. I włączcie jakąś normalną muzykę.
- To co, teraz Zion T, Doce?- Ken w końcu mnie puścił i
zaczął szukać jakiejś piosenki w swoim telefonie.
- Tylko nie tego zboczeńca, miejcie litość.- Rzuciłem im
znaczące spojrzenie. Wyciągnąłem z szafki ręcznik i szampon, by ruszyć do łazienki, unikając
mokrych śladów, które zostawił po sobie Rod.
- Do you do you do you do you! Do the fuck you want!-
Podążył za mną kolejny wrzask kolegów, którzy w końcu zebrali się by pójść się umyć.
- Czy to Rap Mon?- Nikt nie odpowiedział na moje pytanie.
Byli zbyt zajęci darciem się.
Wzruszyłem ramionami i zrzuciłem z siebie resztę ubrań.
Dopiero pod strumieniem wody zacząłem się zastanawiać gdzie
wcięło Shane’a. Będę musiał go znaleźć.
Oby nie był z Luizą.
Ej, ja znam tę piosenkę lok xdd
OdpowiedzUsuńA cały ostatni fragment niemal ryczałam ze śmiechu. Uwielbiam to opo x3
No ale co się dziwić, że był zirytowany, jadł przecież makabryczny obiad w towarzystwie nie mniej makabrycznego dziadka, a potem musiał oglądać milion prawie identycznych fotek. Też bym była zirytowana.
Ale ta solidarność jego kolegów w robieniu dokładnie na odwrót, niż on chce mnie powaliła na łopatki :D
Świetne to było! x3
Pozdrawiam~
*lol
UsuńDurna autokorekta xd