sobota, 17 września 2016

Harvey

3 października, Mount Dew

- Wreszcie jesteś!
Myślałem, że uda mi się wejść przez tylne wejście niepostrzeżenie, jednak jeszcze zanim zdążyłem zamknąć za sobą drzwi z wnętrza kuchni usłyszałem głos Jodie. Cholera, ta kobieta mogłaby sobie dorabiać jako szpieg. Albo sonar.
- Siema, dziewczyny - odkrzyknąłem, rzucając skórzaną kurtkę na wieszak, kiedy w przejściu pojawiła się sylwetka Jodie w fartuchu niedbale przewiązanym przez talię.
- Myślałam już, że znów zrobiłeś sobie wolne...- zaczęła swój wykład, ale zamarła z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczyma, gdy jej wzrok spoczął na ciemnym, włochatym kształcie obok mojej nogi - CZY TO JEST PIES?!
- Spock - mruknąłem przecierając kark z irytacją. Tylko tego było mi dzisiaj trzeba.
- Harvey. To jest PUB, miejsce w którym się JE i PIJE, tu NIE WOLNO przyprowadzać zwierząt...
- Jodie, chciałbym ci delikatnie przypomnieć, że jestem właścicielem tego pubu i jeśli będę miał taki kaprys ustanowię psa dziedzicem, więc...
- ...A MARTHA MA ALERGIĘ - kobieta ciągnęła niezrażona niczym co powiedziałem.
- Jodie, kurwa, nie mam nastroju! - przerwałem jej machnięciem ręki - Pies nie będzie siedział za barem, Martha nie musi nawet na niego patrzeć. Po prostu nie mogłem go dziś zostawić u Meg.
Jodie wyglądała na zaszokowaną, może nawet urażoną, ale dziś naprawdę nie miałem głowy, żeby się tym przejmować. Od kilku dni nie mogłem spać, dręczyły mnie wizje, Las Vegas nie dawało o sobie zapomnieć i opróżniłem niemal 3/4 barku. Do tego wszystkiego dochodziła kwestia mojego nowego lokatora. Bez względu na to jak bardzo polubiłam tego psa nie mogłem zatrzymać go na zawsze. Było to niewykonalne z kilku powodów. Po pierwsze, nie miałem na niego czasu. Moja praca (i inne obowiązki) raczej nie uwzględniała długiego siedzenia w domu, spacerów dłuższych niż z baru do spożywczaka i czasu na rzucanie piłką. Gdy Spock zostawał w domu sam dłużej niż na godzinę dostawał szału, o czym zdążyłem się przekonać, gdy po powrocie z zakupów zastałem całkowicie "przemeblowaną" kuchnię. Nie miałem go też u kogo zostawić; rano próbowałem namówić do tego Meg, jednak, w przeciwieństwie do Charles'a, który wydawał się być całkowicie oczarowany czworonogiem, kobieta tylko piorunowała mnie wzrokiem i rzucała kąśliwe uwagi na temat "mojego brudnego kundla". Byłem zmuszony zabrać go ze sobą do Walton's mówiąc sobie, że to tylko jeden raz. W głębi duszy czułem, że nie skończy się na jednym razie. Kolejnym powodem było to, że zwyczajnie nie chciałem się do niego przywiązać. Miałem nadzieję, że w ciągu tych trzech tygodni do powrotu właściciela schroniska nie zdążę się z nim zżyć, ale skłamałbym mówiąc, że go nie polubiłem. Na szczęście do przyjazdu weterynarza nie zostało już dużo czasu, co naprawdę było mi na rękę, tym bardziej, że data wyjazdu do Las Vegas niebezpiecznie się zbliżała i wtedy na pewno nie znalazłbym nikogo, kto mógłby przygarnąć psa do siebie.

Rzuciłem okiem na korkową tablicę umieszczoną przed drzwiami prowadzącymi do kuchni. Jak zawsze były na niej poprzypinane kolorowe karteczki z notatkami, poleceniami i listami. Większość z nich zmieniałem każdej nocy po zakończeniu pracy adekwatnie do potrzeb kolejnego dnia, jednak kilka trwało tak niezmiennie od miesięcy. Rozkład jazdy pociągów kurzył się od lutego, a karteczka "Miłego dnia" napisana schludnym pismem Jodie spędziła tu chyba więcej czasu niż którykolwiek pracownik. Nikt też nie miał serca wyrzucić kartki świątecznej własnoręcznie zrobionej przez pięcioletnią córkę Marthy, choć tak naprawdę nikt nie był do końca pewien co przedstawia. Omiotłem kolorowe papierki wzrokiem w poszukiwaniu czegoś nowego, jednak wszystko było w dokładnie takim stanie w jakim to zostawiłem.
W głównej sali z barkiem Martha już uwijała się przy stolikach. Zwykle to ja zajmowałem się wszystkim, co działo się po za zapleczem i kuchnią, bo i tak bylem w pracy kilka godzin wcześniej. Nie często zdarzało mi się spóźniać, co czasem dziwiło nawet mnie. Widocznie zostało mi kilka nawyków z przeszłości.
Dziewczyna uniosła brwi widząc radośnie merdającego ogonem psa, ale nic nie powiedziała. Wzruszyła tylko ramionami i wróciła do pracy. Minąłem ją kierując się w stronę swojego "gabinetu" i pospiesznie zamknąłem za sobą drzwi. Spojrzałem na Spock'a, który najwidoczniej znalazł coś bardzo absorbującego w kupce pożółkłych dokumentów stojących na krześle, bo zaczął krążyć wokół i obwąchiwać ją nieufnie. Chwilę później papiery walały się po całej podłodze.
Wypuściłem powietrze ze świstem wywracając oczami. Nawet jeśli będę tu co jakiś czas zaglądał pod koniec dnia (albo nawet szybciej) będę mógł uznać pokój za całkowitą ruinę. Pomieszczenie nie było duże, a pies miał zdecydowanie za dużo energii jak na jego cztery ściany. Nie masz wyjścia, Walton, musisz coś zrobić z tym huraganem na czterech łapach. Powoli ruszyłem w stronę psa. Kiedy Spock zauważył, że się do niego zbliżam nastroszył spiczaste uszy, ale nie przestał merdać ogonem.
- Prześpisz się trochę, mały - mruknąłem klękając przy nim. Pies przekręcił zabawnie głowę, jakby chciał o coś zapytać.Wyciągnąłem do niego lewą rękę i zanurzyłem ją w miękkim futrze na jego karku głaszcząc zwierzaka uspokajająco, prawą zbliżyłem do jego pyska układając jej palce w znak tranqs. Spokój. Poczułem delikatne mrowienie przechodzące przez ramię. Spock otworzył szeroko oczy, zrobił gwałtowny ruch, jakby się wzdrygał albo szarpnął i po sekundzie jego ciało zaczęło opadać. Będzie spał przez godzinę, maksymalnie dwie. Później też powinien być dość spokojny, a przynajmniej na tyle, żeby nie roznieść lokalu.
Kiedy zamykałem za sobą drzwi, Jodie, która akurat wyszła sprawdzić, czy nie ma jej w lokalu, rzuciła mi ostre jak nóż, pytające spojrzenie, ale nadal będąc nieco urażoną, odwróciła się udając, że niespecjalnie obchodzi ją co zrobiłem z psem i wróciła do kuchni.
Zbliżał się koniec tygodnia, a to zawsze oznaczało dodatkową robotę. Nie chodziło tylko o zabawę z papierkami; jakiś czas temu wypracowałem sobie metodę, dzięki której stosunkowo szybko mogłem się z nimi uporać. Koniec tygodnia oznaczał, że wszyscy wreszcie znajdują trochę więcej czasu dla siebie, to z kolei oznaczało metrowe kolejki do baru, pękający w szwach lokal i zarzygane łazienki. Nie żebym miał dość pracy Walton's, czy choćby źródła gotówki jakim jest (wyglądało na to, że w najbliższym czasie będzie mi ona potrzebna bardziej niż zwykle). Problem polegał na tym, że choćby przygotowania trwały cały miesiąc, pracy zawsze było tyle, że nie wiedziałem w co włożyć ręce. Dzisiejsza impreza zapowiadała się wyjątkowo "ciekawie", zwłaszcza, że nie popisałem się zmysłem strategicznym i dałem wolny wieczór dwóm moim kelnerkom.
Mam zdecydowanie zbyt miękkie serce. Może tak działa na mnie samotność, zmiana trybu życia, może okolica jest bardziej magiczna niż się wydaje, a może zwyczajnie dopada mnie starość, ale nawet sam przed sobą nie potrafiłam zaprzeczyć temu, że zmiękłem. Mamy XXI wiek, a Harvey Walton, jeden z najpotężniejszych czarnoksiężników na świecie, przygarnia bezpańskie psy i daje pracownikom wolne w najbardziej ruchliwe dni.
Dziewczyny zdecydowanie coś gryzło i, chociaż lepiej grałem ślepego głupka niż Jodie, przed samym sobą już dawno nie potrafiłem udawać, że mam to gdzieś. Bądź co bądź, sam się na to skazałem. Przeprowadzając się w niewielką okolicę trzeba liczyć się z tym, że życie jej mieszkańców staje się po części twoim życiem, którym mniej lub bardziej będziesz się interesować. To nie tak, że chcę latać za każdym i sprawdzać, czy przypadkiem nie potrzebuje pomocy w zawiązaniu sznurówek albo podtarciu tyłka. Mimo wszystko wolę, gdy każdy sam rozwiązuje swoje problemy. To tyczy się też mnie - nigdy nie lubiłem się dzielić czymkolwiek.

***

Wziąłem się za porządkowanie barku, czyszczenie szklanek i kieliszków, ustawianie butelek i zanim się obejrzałem wskazówki starego zegara peronowego, który wisiał tu jeszcze zanim kupiłem lokal i prawdopodobnie widział wszystkich poprzednich właścicieli, zaczęły dochodzić do godziny 15. Do baru zaczęli schodzić się pierwsi goście, ale byli to raczej zarobieni mężczyźni w przepoconych koszulach, którzy przed powrotem do wściekłej żony i rozwrzeszczanych dzieci chcieli w biegu wypić chociaż jednego drinka w nadziei, że to poprawi ich beznadziejny dzień, a potem wyjść z tej nory rzucając na ladę drobniaki. Patrząc na nich naprawdę doceniałem swoją długowieczność - mogłem przeżyć ich życie 10 razy i zawsze była szansa, że przynajmniej raz uda mi się go nie zmarnować.
Po kilku godzinach względnie znikomego ruchu lokal zaczął się zapełniać. Większość gości znałem, i to całkiem dobrze, ale zwykle, oprócz stałych bywalców, pojawiało się kilka nowych twarzy, czasem nawet spoza Mount Dew.
Mimo sporego tłumu zawsze udawało mi się wychwycić twarze przyjaciół jeszcze zanim na dobre weszli do baru. Tym razem pierwsza pojawiła się Val razem z kilkoma znajomymi, których kojarzyłem z widzenia i chłopakiem, którego wcześniej nie widziałem.
- Mam ci pomóc w zrobieniu paru drinków? - zagadnęła, kiedy przywołałem ją gestem dłoni do siebie.
- Nie żartuj, Val, masz dziś wolne - prychnąłem rozbawiony - Chwilowo radzę sobie dobrze sam.
- To świetnie, jestem z ciebie dumna - dziewczyna posłała mi uśmiech, siadając przy blacie. - Co miała znaczyć tamta mina?
- Jaka mina? - udałem zaskoczonego uśmiechając się niewinnie - Widziałem, że szłaś pod rękę z jakimś dryblasem - dziewczyna uniosła brew z zażenowaniem. - Co to za jeden?
- Kolega z dzieciństwa. TYLKO kolega.
- Dobra, niech ci będzie - wyszczerzyłem się do niej. Obrzuciłem wzrokiem kolejkę, jaka ciągnęła się do baru i z trudem powstrzymałem się od westchnięcia - Przydaj się jednak na coś i zanieś to do tamtego stolika - poleciłem, podając Valerie tackę z kieliszkami. Dziewczyna powędrowała wzrokiem w miejsce, które wskazałem brodą i twarz momentalnie jej pociemniała.
- Następnym razem chcę podwyżkę - spiorunowała mnie wzrokiem. Pomyślałem, że nawet nie chcę wiedzieć o co tym razem chodzi.
- Dobrze wyglądasz! - krzyknąłem za nią, na powrót kierując swoją uwagę na klientów.
Chwilę później pojawiła się Rowan z Drake'em.
- Randka? - zagadnąłem unosząc brew.
- Przyjaciele nie mogą gdzieś wyjść od czasu do czasu? - metyska posłała mi rozbawione spojrzenie. Przygotowałem im drinki i wróciłem do pozostałych gości.
- Mam cię na oku, Drake! - rzuciłem na odchodnym.
Nie sądziłem, że to możliwe, ale chwilę później w barze zrobiło się jeszcze tłoczniej. Nie szczególnie zwracałem już nawet uwagę na klientów, i tak ledwo nadążałem z zamówieniami, a to, że któreś pomyliłem było niemal stuprocentowo pewne. Zatrzymałem się tylko na chwilę przy jednym kliencie, który szukał Valerie. Zdaje się, że był to Wyatt, syn Richarda Deepwooda. Kojarzyłem, że sporadycznie bywał wcześniej w Walton's ze znajomym, ale czego, do cholery, mógł chcieć od Val? Z tego co wiem nawet nie rozmawiają.
Wygląda na to, że dzieje się tu dużo więcej niż myślałem.

***

Od pewnej chwili wszystko szło już dość sprawnie. Największa fala przeszła i teraz wszyscy zajmowali się już tylko sobą tylko od czasu do czasu wracając do baru po dolewkę. 
Ogon kolejki  stopniowo się zmniejszał, aż w końcu zacząłem wyrabiać się z zamówieniami. Od tej
Chwilowo nikt nic nie zamawiał, więc przy barze zrobiło się stosunkowo luźno, a przynajmniej na tyle, że mogłem już zobaczyć z mojego miejsca większą część lokalu. Zauważyłem jak Val szybkim krokiem, prawie biegiem, mija stoliki.
- Jesteś dziś rozchwytywana - rzuciłem do dziewczyny przecierając ścierką szklanki, ale ona nawet się nie odwróciła. Wyglądała jakby była raczej w kiepskim humorze. Człowiek może przez cały tydzień widzieć wszystko, ale odwróci wzrok na godzinę i już omija go coś ważnego.
Nie dane mi było długo się nad tym zastanawiać, bo w całym lokalu zgasły światła i muzyka z głośników nagle ucichła.
- Kurwa - zakląłem.
Zajebiście. Jeszcze tego brakowało. Spokojnie Harvey, to pewnie bezpieczniki. Wystarczy, że pójdę na zaplecze i to naprawię. Przypomniałem sobie, że gdzieś w szafce miałem schowaną latarkę, która powinna jeszcze działać. Próbowałem wymacać ręką blat, ale zamiast tego moja ręka napotkała pustkę.
- Co do...
Sytuacja zaczynała mnie naprawdę irytować. Utrzymanie stałych dochodów w barze wbrew pozorom nie było łatwą sprawą, nawet w takiej okolicy jak Mount Dew. Awaria prądu z pewnością nie poprawiała tej sytuacji. Jeszcze chwila, a ludzie zwyczajnie stracą cierpliwość i zaczną wychodzić.
Przeszedł mnie zimny dreszcz. Ludzie. Cholera, w tym wszystkim zupełnie nie zwróciłem uwagi na to, że nie słyszę nawet jednego obcego oddechu, nie mówiąc już o normalnych w takiej sytuacji pomrukach niezadowolenia. Nadstawiłem uszu. Nic. Próbowałem dostrzec we wszechogarniającej ciemności choćby jeden najmniejszy ruch, ale to też nic nie dało. Nie widziałem nawet swoich dłoni. Spróbowałem się ruszyć - przychodziło mi to bez żadnych problemów, jednak bez względu na to, w którą stronę szedłem miałem wrażenie, że stoję w miejscu.
- Jest tu ktoś?! - krzyknąłem w pustkę. Odpowiedziała mi cisza, nie usłyszałem nawet echa. Zacząłem gorączkowo myśleć. Klątwa? Zwidy? Może po prostu jestem zmęczony i uderzyłem się w głowę? Zanim zdążyłem zdecydować co zrobić, w ciemności pojawił się mały, blady punkcik. Plamka światła stopniowo zaczęła się powiększać, aż zrozumiałem, że oblewa mnie za wszystkich stron. Widziałem w niej niewyraźne cienie; niektóre nieruchome, inne co chwila zmieniały miejsce. Dzwonienie w uszach powoli przeradzało się w muzykę. Zaczynałem poznawać cienie w plamie światła, czym zdziwiłem sam siebie. Sala była pełna gości, panował okropny zaduch pomimo otwartych okien, w rogu grała orkiestra jazzowa, na stołach ustawionych przy ścianach leżało wykwintne, ale zdecydowanie zbyt ciepłe jak na te warunki, ledwo tknięte jedzenie. W powietrzu unosił się mdły zapach perfum, jedzenia i potu. Ludzie ubrani w swoje najlepsze suknie i garnitury tańczyli, śmiali się przy małych, okrągłych stołach lub po prostu patrzyli sobie w oczy. Chwila wydawała się być wręcz stworzona do uwiecznienia na obrazie.
Stałem jak zamrożony przypatrując się każdemu fragmentowi tej sceny. Byłem w stanie rozpoznać każdą twarz, każdy głos, każdą melodię wygrywaną przez muzyków. Wszystko w tej chwili było znajome i w pewnym stopniu podobało mi się to. Przyciągało, kusiło swoim ciepłem i prostotą, zdawało się wręcz zachęcać do powrotu do niej. I jeszcze te oczy....
Z drugiego końca sali patrzyła na mnie para fiołkowych oczu otoczonych kurtyną ciemnych rzęs.Tylko ona nie pasowała do tego obrazka. Jej nos i policzki były obsypane bladymi piegami, policzki były lekko zaróżowione, na malinowych ustach błąkał się figlarny uśmiech. Z misternie zrobionej fryzury wypadały niesforne kosmyki kasztanowych loków i miękko opadały na twarz i smukłe ramiona. Ciemna, prosta sukienka na cienkich ramiączkach z błyszczącymi drobinkami delikatnie spływała po jej ciele idealnie podkreślając figurę. Przy tych wszystkich wymuskanych damulkach wyglądała jak anioł; jednocześnie niewinna i kusząca. W tym połączeniu było coś nieziemskiego, groźnego. Jakby była nie z tego świata. I właściwie była to prawda. Nikt z nas tak naprawdę nie należał do tego świata, bo nikt z nas nie uginał się pod władzą czasu.
Kasztanowe loki poruszyły się. Kobieta odwróciła się ukazując odkryte plecy sukienki i wolnym krokiem ruszyła w stronę przeszklonych drzwi prowadzących na taras. Wyglądała jakby bardziej leciała niż szła, jej sukienka płynęła za nią po posadzce. Nogi same poniosły mnie za nią. W wyjściu spojrzała jeszcze przez ramię upewniając się, że uzyskała pożądany efekt i przyspieszyła kroku. Zrobiłem to samo. Oboje znaleźliśmy się na wielkim tarasie pod rozgwieżdżonym niebem, z wnętrza sali nadal dochodziła muzyka. Ona jednak się nie zatrzymała, wydawało mi się wręcz, że jeszcze bardziej przyspieszyła. Już niemal biegłem, za wszelką cenę chciałem ją dogonić. Kobieta wydawała się nic sobie z tego nie robić, udawała, że mnie nie widzi. Zeszła pod marmurowych schodach do ogrodu szczupłą ręką podtrzymując delikatny materiał sukienki. Muzyka cichła coraz bardziej, ale nadal było ją słychać dość wyraźnie. Dogoniłem przy żywopłocie. Wydawało mi się, że kątem oka dostrzegam nikły uśmiech, gdy wyciągałem rękę w jej stronę. Wydawało mi się, że już dotknę jej szczupłego ramienia, ale zamiast delikatnej skóry moja dłoń napotkała pustkę.
W barze znów zrobiło się głośno. Muzyka orkiestry ustąpiła miejsce stłumionym przez tłum dźwiękom radia, jasne od gwiazd niebo zastąpiły migające lampy. Wszyscy znów zajmowali się sobą; jedni tańczyli, drudzy pili, jeszcze inni już ledwo trzymali się na nogach. Kilku starszych gości siedziało na wysokich barowych krzesłach i udając, że nie słyszą i nie widzą reszty bawiących się ludzi, monotonnie rozprawiali o jakichś mało znaczących sprawach, od czasu do czasu dolewając sobie wódki.
- Śpisz czy co? - jeden z nich pomachał mi pokrytą bruzdami ręką przed nosem i ze zniecierpliwieniem zastukał w blat - Mówię, że mecz się zaczął, młody!
- Sorki, Rust, zagapiłem się na coś...
- "Zagapiłem"! - prychnął staruszek, a na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek. - Chyba "zakochałem"! Najwyższa pora, w twoim wieku już dawno byłem żonaty!
W moim wieku, pomyślałem, już dawno zeżrą cię robale.
- Nie jestem aż takim desperatem jak ty - wyszczerzyłem się, opierając się o blat.
- Nie pierdol, Harvey, tylko włącz telewizor! I przy okazji - tu pomachał demonstracyjnie pustą butelką - możesz dołożyć jeszcze trochę tego!
Rzuciłem Rustowi pilota i zrealizowałem resztę zamówień. Nie mogłem się na niczym skupić, cały czas myślałem o tym co się właśnie stało. Nie spodziewałbym się, że mogę jeszcze o czymś takim pamiętać. Chociaż nie...To zdecydowanie nie było coś o czym mógłbym zapomnieć, bez względu na to jak bardzo bym tego chciał. Tylko dlaczego, do cholery, widzę to akurat teraz? To zaczyna być naprawdę męczące.
- Martha! - krzyknąłem wchodząc za zaplecze - Zastąp mnie przez chwilę przy barze! Muszę zadzwonić.

2 komentarze:

  1. To było bardzo intensywne ;; I bardzo ciekawe. Intrygujące wręcz.
    Czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń