czwartek, 14 lipca 2016

Valerie

1 października - środa, Mount Dew

Drzwi do mojego pokoju skrzypnęły cicho, kiedy w wąskiej szparze pomiędzy framugą a ścianą pojawiła się pokryta poprzetykanymi delikatną siwizną lokami głowa taty.
Podniosłam głowę znad książki tylko po to, żeby rzucić mu przelotne spojrzenie, i znów pochyliłam się nad drobnymi literami, starając się zapamiętać cokolwiek ze sposobów modyfikacji materiału genetycznego.
-Nie przeszkadzam?
Tata zrobił niepewny krok w moją stronę, cicho zamykając za sobą drzwi.
-Chyba nie. - Zatrzasnęłam książkę i kierując na ojca wyczekujące spojrzenie, oparłam brodę o kolana i oparta o ścianę przy łóżku, czekałam na to, co ma mi do powiedzenia.
Przez chwilę rozglądał się po moim pokoju, jakby szukając pomocy w ścianach, i nieświadomie mierzwił swoje włosy, prawdopodobnie zastanawiając się jak zacząć. Śledziłam go wzrokiem, przygotowując się na jakąś ostrą pogadankę na temat mojego zachowania, kiedy wreszcie zdecydował się usiąść na moim łóżku niecały metr ode mnie.
-Narozrabiałaś ostatnio - powiedział wreszcie. - Nie to mi obiecałaś.
-Tak, wiem. - Przyznałam. Nie było sensu wdawać się w kolejną dyskusję. Ubiegłej soboty obiecałam mu, że będę miła dla Wyatt'a, a wplątałam nas oboje w jakąś chorą sytuację. Faktycznie trochę narozrabiałam. - Ale nie powiem ci, że jakoś specjalnie tego żałuję, jeśli właśnie tego ode mnie oczekujesz, tato.
-Niespecjalnie mnie to zaskakuje. - Uśmiechnął się pobłażliwie. - Właściwie to przysłała mnie tutaj mama. Stwierdziła, że może mi uda się jakoś zmienić twój sposób myślenia, chociaż osobiście szczerze w to wątpię.

Roześmiałam się cicho. Tata nie należał do ludzi pokroju mamy - w nieskończoność dążących do zmiany rzeczy, które im nie odpowiadają. Akceptował je takimi, jakimi były. Tak jak akceptował to, że każda z jego córek jest inna i przy tym nie stawiał na żadnej z nas krzyżyka tej najgorszej, najmniej udanej - jak mama na mnie.
-Ona na pewno też - wzruszyłam ramionami. - Chociaż nadal się łudzi, że jeszcze wyjdę na ludzi.
-Obie jesteście tak samo uparte.- Ojciec pokręcił głową z rozbawieniem i zamilknął na chwilę, a kiedy znów się odezwał, w jego głosie była już tylko wyłącznie czułość. - Valerie, tak naprawdę chciałem ci tylko powiedzieć, że nie chciałbym, żebyś miała nas za dwójkę potworów. Być może za wcześnie przekazaliśmy ci nasze plany, ale musisz wiedzieć, że to tylko nieoficjalne pomysły. Zawsze z mamą chcieliśmy dla ciebie jak najlepiej i pod tym względem nic się nie zmieniło... Rozumiesz? Nawet jeśli zbyt mocno zaangażowaliśmy się w decyzje, które podejmiesz już niedługo w przyszłości, chcieliśmy tylko i wyłącznie twojego dobra.
-Nie bardzo cię rozumiem, tato - powiedziałam wolno. - Dlaczego akurat związanie się z Wyatt'em Deepwoodem miałoby być dla mnie dobre?
Ojciec wypuścił powoli powietrze przez nos i splótł palce obu dłoni, jak zawsze, gdy zamierzał być śmiertelnie poważny.
-Jest coś, o czym nie możesz jeszcze wiedzieć. - Skierował na mnie swoje szare oczy. - Dlatego ciężko jest nam wytłumaczyć ci pewne sprawy, Valerie... Bardzo chciałbym, żebyś już się o wszystkim dowiedziała, ale na to jeszcze nie pora. Na razie mogę powiedzieć ci tylko tyle, że za jakiś czas mając Wyatt'a blisko siebie, a przynajmniej po swojej stronie, będziesz bardziej bezpieczna.
A tylko to się dla mnie liczy. Dla mnie i dla mamy.
Przyglądałam mu się przez chwilę z całkowitym mętlikiem w głowie. Nie miałam pojęcia o czym mówił, ale z jakiegoś powodu dostałam gęsiej skórki. Być może wywołał ją poważny ton jego słów, a być może delikatne, chłodne powietrze, które przedostało się do pomieszczenia przez wąską szczelinę w oknie - nie zmieniało to jednak faktu, że poczułam się dziwnie nieswojo.
Przygryzłam dolną wargę, nawet nie próbując pytać o to "coś", o czym nie mogłam jeszcze wiedzieć, ze wzroku ojca odczytując, że dla niego temat został już zakończony.
Gdybym go nie znała, być może pomyślałabym, że w ten sposób próbuje mnie podejść, podczas gdy tak naprawdę wcale nie ma tego czegoś, co musi przede mną ukrywać. Ale znałam go zbyt dobrze. Tata nie zwykł uciekał się do takich sztuczek i - przede wszystkim - nigdy nawet nie próbował nic przed nami ukrywać. Zasada wymyślona przez niego wiele lat temu, kiedy jeszcze byłyśmy małe, brzmiała: Zawsze mówimy prawdę, nawet jeśli jest zła.
Może to głupie, ale nigdy nie złamałam tej zasady. Jestem pewna, że on też nie.
-Wyświadcz mi teraz dwie przysługi, Valerie...- Westchnął i wziął mnie za rękę.- Po pierwsze, nie pakuj się w kłopoty, jak masz w zwyczaju, i weź pod uwagę to, co ci dziś powiedziałem. Obiecuję, że nie będziemy cię już do niczego zmuszać, nie ma to najmniejszego sensu. Tylko weź tamto pod uwagę.
Uśmiechnęłam się słabo i odwzajemniłam uścisk jego dłoni.
-Postaram się, tato. A po drugie?
-Cóż, po drugie, wcale się nie obrażę, jeśli pojedziesz teraz dla mnie po kilka rzeczy do sklepu.


*

Sklep państwa McCourtney był drugim po tym należącym do Deepwoodów najpopularniejszym miejscem zakupów w Mount Dew. Drugim głównie z powodu odrobinę uboższego wyposażenia i gorszej lokalizacji - na rogu jednej z ulic biegnących wzdłuż nieciekawie wyglądających kamieniczek w staroświeckim stylu, nierówno poustawianych ciasno obok siebie.
Mimo wszystko był jednym z tych miejsc, do których wracało się nie ze względu na jakąś konieczność, a bardziej z sympatii, której w ani odrobinę podobnym stopniu nie żywiłam do sklepu Deepwoodów, być może po części ze względu na fakt, że właśnie tam od lat pracowała moja matka, a może też po części z powodu samej świadomości tego, do kogo ów sklep należał.
Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia skąd wzięła się u mnie cała ta niechęć do Deepwoodów. W Mount Dew od zawsze byli bardzo szanowaną rodziną - elegancką, grzeczną i mało wścibską, zajmującą się swoimi sprawami. I bogatą.
Ten akurat fakt był bardzo powszechnie znany w naszym małym, przytulnym miasteczku. Deepwoodowie, gdyby tylko chcieli, mogliby spać na pieniądzach. Spółka naftowa, do której należał Richard, już sama w sobie przynosiła im kokosy, nie wspominając o dwóch dobrze prosperujących sklepach i stacjach benzynowych, ani interesach, które według powtarzanych ciągle plotek, Deepwood prowadził również w Anchorage i innych miastach. Niewykluczone zresztą, u nas w domu nigdy w to nie wnikaliśmy. Skupialiśmy się bardziej na tym, żeby wspólnymi siłami zarobić jakoś na gigantyczne w zimie rachunki za prąd i gaz, czy ciepłe ubrania.
Nie mogłabym powiedzieć, że byliśmy skrajnie biedni, ale nasze życie z całą pewnością nie należało do najłatwiejszych. Chociaż kilkanaście lat temu, kiedy byłam może zaledwie sześciolatką, było znacznie gorzej.
Nie pamiętam zbyt dobrze tamtych czasów, bo jak każda smarkula w moim wieku, byłam zbyt zajęta łażeniem po drzewach, kąpielami w rzece i rozbijaniem sobie kolan na podwórku. Większość szczegółów naszego skromnego życia zupełnie nie leżała wówczas w kręgu moich zainteresowań, może oprócz denerwujących mnie wtedy dziurawych butów, w których zmuszona byłam chodzić, czy skromnego śniadania, które nijak miało się do tych przynoszonych do szkoły przez inne dzieci. Tata nie miał wtedy pracy, bo na kilka długich miesięcy wprowadzono zakaz połowu ryb w naszym okręgu, co jak nie trudno się domyślić, było jak wyrok skazujący dla większości tutejszych rodzin, utrzymujących się z rybactwa - w tym właśnie dla takiej jak moja. Jeśli chodzi o moją matkę, to jej ostatnia praca zakończyła się wraz z narodzinami Aspen, kiedy całkowicie porzuciła swoją i tak skromną jak do tamtej pory karierę (chociaż "kariera" to prawdopodobnie zbyt duże słowo) miejscowej dziennikarki na rzecz wszystkich wiążących się z nową rolą obowiązków gospodyni.
Wraz z pracą taty zniknęło więc całe nasze źródło utrzymania.
Wydaje mi się, że mama liczyła wtedy na pomoc swojej własnej matki, która, tak jak już kiedyś wspominałam, nie wyszła jednak na przeciw jej oczekiwaniom. Były w złych stosunkach już o wiele wcześniej, bo ani babcia, ani dziadek przed swoją śmiercią, nie zaakceptowali małżeństwa moich rodziców, zresztą w okolicznościach tamtych czasów, choć nie tak dawnych, związek zamożnej kobiety o znanym i szanowanym nazwisku z podrzędnym rybakiem, był nie do pomyślenia.
Mama nigdy nie lubiła o tym mówić, ale jej konflikt z babcią nigdy się nie skończył. Cosette właściwie pogorszyła tylko sytuację, sprzedając swój dom i nie przekazując córce ani grosza, kiedy powoli staczaliśmy się ku całkowitemu ubóstwie.
I wtedy, zupełnie znienacka z pomocą wkroczył Richard Deepwoood.
Znał się z moim ojcem od wielu lat, a kiedy usłyszał gdzieś pogłoski o naszej rzekomej biedzie, postanowił pomóc, z własnej dobrej woli.
Bardzo szybko znalazł mu pracę w charakterze dostawcy towarów, w tym również - o ironio - ryb, które w mrożonkach rozwożono do miasteczek podobnych do Mount Dew, a mamę zatrudnił w jednym ze swoich sklepów na stacji benzynowej, gdzie miała pracować na o dziwo zaskakująco dobrych warunkach.
Można by było sądzić, że powinnam czuć jakąkolwiek sympatię do człowieka, który pomógł mojej rodzinie w momencie, kiedy grunt całkowicie sypał nam się spod nóg. I na pewno byłam mu wdzięczna, zresztą jak my wszyscy. Ale nie potrafiłam żywić do niego żadnych cieplejszych uczuć. Właściwie nie mam zielonego pojęcia dlaczego.  Być może z powodu mojej dumy - syndromu biedaków, jak to mówią, który nie pozwalał mi przetrawić uczucia bycia czyimś dłużnikiem. Wiedziałam, że byłam dłużniczką Deepwoodów, podobnie jak mój ojciec, matka, Mia i Aspen.
Ale to przecież wciąż dość absurdalne....
Otóż prawda jest taka, że z jakiegoś powodu nie potrafię myśleć dobrze o ludziach bogatych. Już jako dziecko żyłam w przeświadczeniu, że pieniądze są w dużej mierze złe, zwłaszcza, że nigdy zbyt wiele ich nie mieliśmy. Richard Deepwood w mojej wyobraźni zawsze wydawał się być sztucznie litościwym, kryjącym się pod maską dobroci cwanym lisem, który w rzeczywistości zarabiał na ludziach takich jak my, nawet nie ruszając się ze skórzanego stołka w swoim gabinecie.
Potem, kiedy byłam już starsza, wydarzyła się jeszcze ta koszmarnie przykra historia z Melanie. I to właśnie ona ukształtowała we mnie taki, a nie inny obraz Richarda Deepwooda, który nie przejąwszy się za specjalnie śmiercią córki, w tym samym czasie znalazł sobie kochankę.
Nie miałam pojęcia kim była ta kobieta, wątpię też, żeby ktokolwiek to wiedział, ale plotka o jego romansie rozeszła się po Mount Dew jak jeden powiew wiatru. I to właśnie ona całkowicie zburzyła moją wizję "dobrodzieja", którym był Richard.
Później doszła do tego jeszcze ta dziwna sprawa z Wyatt'em, o której znów wiedziało całe miasteczko, a przynajmniej znaczna jego większość. Równie dobrze mogła to być historia wyssana z palca, ale mimo, że traktowałam ją raczej przez palce, nie mogłam też całkowicie w nią nie wierzyć. W każdej miejscowe rewelacji jest chociaż ziarenko prawdy, a plotki przecież skądś się biorą...
A więc, wracając do sklepu państwa McCourtney, to chodziłam tam trochę na przekór mojej matce, która niezmiennie twierdziła, że jedyne miejsce, w którym powinniśmy robić zakupy, to Deepwood's Shop.
Szczerze mówiąc, jeśli musiałam już coś kupić, to wolałam, żeby zarobili na mnie państwo McCourtney - stara, przyjazna para małżonków, zamieszkująca wyższe piętro w brzydkiej kamienicy, w której mieścił się ich niewielki sklepik, niż obrzydliwie bogaci Deepwoodowie.
-Dzień dobry, Valerie! Jak ci mija dzień? - Miły głos pani McCourtney powitał mnie jeszcze zanim zadzwonił malutki dzwoneczek powieszony nad drzwiami wejściowymi.
Uśmiechnęłam się do okrągłej kobiety w kwiecistej sukience, siedzącej za ladą i ostrożnie zamknęłam za sobą drzwi do sklepu.
-Dzień dobry! - Wzięłam do ręki jeden z tych drucianych koszyków na zakupy i podeszłam do półki ze świeżym pieczywem. - Raczej dobrze, bez zbędnych turbulencji. A pani? Duży ruch dzisiaj, co? - Wskazałam znacząco na kolejkę do lady, którą powoli, ale z właściwą dla siebie precyzją obsługiwała.
-Wiesz jak to jest złotko, raz ruch jest, raz go nie ma. Coraz częściej niestety nie ma, ale temu już nic nie poradzę. - Rozciągnęła swoje wąskie usta w dobrotliwym uśmiechu.- No, ale nie narzekam.
Kiwnęłam pocieszająco głową i ze skupieniem zaczęłam odczytywać listę zakupów od taty, z nosem utkwionym w kartce idąc wzdłuż mikroskopijnej wręcz alejki z przyprawami.
Chcąc uwinąć się z zakupami w możliwie jak najszybszym tempie, byłam tak zaabsorbowana szukaniem właściwej torebeczki ze słodką papryką, którą zawsze dodawaliśmy do pieczeni, że niechcący wlazłam na stopę kogoś, kto stał kilka metrów dalej, przy sekcji z zupkami błyskawicznymi.
-O cholera - wymamrotałam pod nosem na tyle cicho, że osoba, na którą właśnie tak niezgrabnie nadepnęłam, nie powinna była niczego usłyszeć. - Przepraszam.
-Dziewczyno, uważaj jak chodzisz!- Mężczyzna spojrzał ze złością najpierw na swoje buty, a potem na mnie. - Valerie?
-Znamy się?
Przyglądałam mu się dziwnie, przez dłuższą chwilę nie mogąc odszyfrować skąd mogłabym kojarzyć tą twarz. Facet mógł być najwyżej dwa lata starszy ode mnie, o atletycznej sylwetce, przystojnej, dość pociągłej twarzy, jasnoniebieskich, choć bardziej szarych oczach i ciemnych blond włosach związanych w mały kucyk z tyłu głowy. Uśmiechnął się do mnie zaskoczony, a ja wciąż stałam jak idiotka, próbując dogrzebać się w swojej pamięci jego znajomej mi twarzy.
-Nie poznajesz mnie? No pewnie, że nie. Przecież ostatnio widzieliśmy się jakieś siedem lat temu...- Powiedział to w taki sposób, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie, o której właśnie przed chwilą sobie przypomniał. A potem się uśmiechnął. W tak niesamowicie swobodny sposób, jakbyśmy znali się od zawsze. I to właśnie ten uśmiech rozjaśnił mi w głowie.
-Sean Cuffie? - Otworzyłam szeroko oczy, nadal nie wierząc we własne odkrycie.
-Co za ulga, myślałem, że dłużej ci to zajmie. - Roześmiał się swoim głębokim, przyjemnym głosem.
-O mój Boże...- Zamrugałam nerwowo powiekami. - Co ty tutaj robisz? Przyjechałeś do kogoś? - Dopytywałam się, wciąż nie mogąc uwierzyć, że facet stojący przede mną był kiedyś tym samym chłopcem, z którym kilka lat temu, w czasach kiedy chodziłam jeszcze do szkoły tanecznej, tańczyłam w parze. - Jezu, nie widziałam cię całe wieki! Nie dziw się, że cię nie poznałam.
-Trochę się zmieniłem od naszego ostatniego spotkania - przyznał, wciąż się uśmiechając i zmierzył mnie od stóp do głów swoim przenikliwym wzrokiem.- Ty zresztą też. A jednak ja ciebie poznałem od razu - dodał z udawanym wyrzutem.
-Cóż, możliwe, że nie mam tak dobrze rozwiniętej zdolności percepcji jak ty.- Wzruszyłam ramionami i odwzajemniłam uśmiech.
-Tak, całkiem możliwe. - Od niepojącego spojrzenia jego jasnych oczu po karku przeszedł mnie delikatny dreszcz.
-Co u ciebie? - Głupie pytanie, jeśli nie widziało się z kimś ponad siedem lat, ale tylko takie przyszło mi wtedy do głowy.
-Cóż, dużo się działo przez te lata. A ty jak sobie radzisz? Pewnie też masz masę rzeczy do opowiedzenia, co?
-Niekoniecznie - wzruszyłam ramionami. - Moje życie jest raczej nudne.
-Nigdy w to nie uwierzę, nie w twoim przypadku - uśmiechnął się szeroko, tak, że w jego policzkach utworzyły się dołeczki.- Słuchaj, nie wiem jeszcze jak długo tu zabawię, ale na pewno nie odpuszczę ci spotkania. Musimy nadrobić te kilka straconych lat, co ty na to?
-Jasne, tylko ostatnio mam trochę pracy... - zaczęłam, kierowana zdrowym rozsądkiem, choć tak naprawdę wszystkie komórki w moim ciele tylko krzyczały "Spotkaj się z nim, SPOTKAJ SIĘ!".
-Och, daj spokój, Valerie.- Wywrócił oczami.- Przecież mi nie odmówisz.
Pokręciłam z rozbawieniem głową i powoli wypuściłam powietrze przez nos.
-Okej, więc może w piątek? - Zaproponowałam. - Teoretycznie umówiłam się już z przyjaciółmi, ale możesz do nas dołączyć. Chyba, że masz coś przeciwko?
-Nie. Chętnie poznam twoich przyjaciół, jeśli nie sprawię tym problemu. - Zapewnił.
-Świetnie. W takim razie w piątek wieczorem w Walton's. Pracuję tam jako kelnerka, ale akurat tego dnia będę miała wolne wieczorem, więc dodatkowo mogę załatwić nam jakieś dobre miejsce.- Zerknęłam na zegarek w telefonie, przypominając sobie, że tak naprawdę miałam wyskoczyć tylko na dziesięć minut do sklepu. - Jezu, muszę już lecieć. Zabiją mnie w domu, jeśli natychmiast nie przywiozę im składników na kolację.
Sean roześmiał się cicho i delikatnie ścisnął moją rękę.
-Dobrze, więc widzimy się w piątek w Walton's. Już nie mogę się doczekać.
-Pewnie, ja też.
Poprawiłam koszyk z zakupami w ręce i powoli prześlizgnęłam się między jego ramieniem, a regałem, tak, że prawie czułam ciepło jego skóry na swojej twarzy, i z najwyższym wdziękiem, na jakim mogłam się wtedy zdobyć, ruszyłam w stronę kasy.
-Valerie - głęboki głos Sean'a kazał mi przystanąć jeszcze na sekundę i obejrzeć się na niego przez ramię. - Bardzo się cieszę, że znów cię zobaczyłem.
-Wzajemnie - powiedziałam całkowicie zgodnie z prawdą.
A potem, gdy już zapłaciłam za swoje zakupy, zapakowałam wszystko do samochodu i ostrożnie na miarę moich możliwości odjechałam do domu, w drodze zdałam sobie sprawę, że
zapomniałam kupić tej cholernej słodkiej papryki.

6 komentarzy:

  1. https://youtu.be/PYSlszqJwJk

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejka kiedy będzie następny rozdział?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już niedługo ;> Było małe zamieszanie w związku z ŚDM i wyjazdami wakacyjnymi, ale teraz wszystko powinno się uspokoić i wrócić do normy.

      Usuń
    2. Będę cierpliwie czekać. Masz fajny styl pisania zwłaszcza gdy chodzi o Valerie i Aleksandra

      Usuń
    3. Valerie to ja ;) Dziękuję, bardzo mi miło :) Zastanawiam się tylko kim jest Aleksander? xd

      Usuń
    4. sorki vhodzilo mi o bruca

      Usuń