Mając sześćdziesiątkę na karku, muszę przyznać, że nigdy nie zamierzałem dożyć tak późnego wieku. W mojej nonsensownej wizji z przeszłości miałem umrzeć przed pięćdziesiątym rokiem życia, nie uświadczywszy na głowie ani jednego siwego włosa, ani tym bardziej zmarszczki na twarzy. Tymczasem, wszystko potoczyło się własnym torem, dalece odległym od moich wyobrażeń.
Patrząc na Sol, niegdyś świeżą, pełną życia ślicznotkę z potencjałem mocy godnym miejsca w honorowej, prywatnej kolekcji niezwykłych talentów, którą żmudnie gromadził sam Alexius, nie mogłem uwierzyć w to, co widzę.
O ile dla mnie czas okazał się może nie tyle łaskawy, co wyrozumiały, zostawiając mi całkiem sporo jeszcze czarnych kosmyków i nie najgorzej prezentujące się ciało, to w przypadku tej biednej kobiety z całą pewnością nadrobił swoje straty z nawiązką.
Na przestrzeni kilkunastu lat Sol zmieniła się nie do poznania. Ze swoją żylastą, anemiczną wręcz budową, matowymi, ściętymi do linii brody włosami, wysuszoną skórą na twarzy i popękanymi ustami, które niczym krwawa plama na niezwykle jasnej, prawie białej twarzy kontrastowały silnie z parą ogromnych jasnozielonych oczu o zmęczonym wyrazie, wydawała się być bardziej podobna do stracha na wróble niż do dziewczyny, którą dawno temu kochał bezgranicznie mój syn.
Trudno było oderwać wzrok od tak wątłej, rysującej sobą nadzwyczaj smutny i godny współczucia obrazek istoty.