poniedziałek, 24 października 2016

Harvey

11 października, Mount Dew

Siedziałem na wypłowiałej kanapie podpierając się łokciem o przetarte poduszki, które w latach swojej świetności z pewnością miały zupełnie inne kolory niż te, z którymi prezentują się dzisiaj w moim salonie. Spock patrzył na mnie zza niskiego blatu z pełną koncentracją, gdyby nie jego tłukący się o podłogę ogon i wywalony język, można by było powiedzieć, że wręcz z filozoficznym skupieniem. Wyświetlacz telefonu, który trzymałem w ręce, wskazywał godzinę 10:20 i informował mnie o 4 nieodebranych połączeniach od Jodie i jednym przychodzącym. Już po pierwszym jej telefonie doszedłem do prostej konkluzji, że ta rozmowa prawdopodobnie nie będzie ani przyjemna ani pożyteczna, a najwyżej mogę usłyszeć całkiem zmyślną wiązankę misternie układającą się w głowie kucharki w miarę jak przedłużał się sygnał nieodebranego połączenia. Miałem wrażenie, że gdybym teraz odebrał, komórka eksplodowałaby mi w rękach. Nie miałem czasu ani ochoty na takie pierdoły jak wykłócanie się z Jodie. Miałem na głowie tyle ciężkich spraw, że momentami czułem jak łamie mi się pod nimi kark, a otworzenie knajpy zdecydowanie nie odjęłoby mi balastu, mimo, że ostatnio Walton’s było jedynym miejscem, w jakim miałem ochotę się znaleźć.
- Masz szczęście, że nie umiesz mówić – mruknąłem rzucając psu zazdrosne spojrzenie, na co ten zareagował tylko przekrzywieniem głowy.



Kiedy Jodie się rozłączyła odczekałem jeszcze minutę upewniając się, że nie będzie próbowała dodzwonić się do mnie ponownie. Omiotłem spojrzeniem stół przede mną; oprócz już od dawna zimnych, nienapoczętych jajek sadzonych, sterty książek i dokumentów, leżała na nim całkiem ładna, ozdobna koperta z pisanymi odręcznie złotymi literami. W środku było niemniej urocze zaproszenie do najpaskudniejszej dziury jaką dane mi było zwiedzić w życiu (w każdym razie była w pierwszej piątce). Gdyby nie fakt, że już kilkakrotnie dostąpiłem zaszczytu spędzenia dłuższego czasu w towarzystwie tych żmij, pomyślałbym może nawet, że wampiry zapraszają mnie na przyjacielskie picie herbatki. Cała ta szopka, której miałem być uczestnikiem, miała odbyć się pod koniec miesiąca, co oznaczało, że mam więcej czasu.
Spock wyrwał mnie szczeknięciem z zamyślenia przypominając mi jednocześnie po co do cholery od 30 minut trzymam w ręce komórkę. Teraz albo nigdy, pomyślałem. Wziąłem oddech i wybrałem odpowiedni numer.
Pierwszy sygnał.
Numer należał do Griffin’a Grayson’a. Jedynej osoby, której ufałem bezgranicznie i która znała mnie na tyle długo, żeby móc mi pomóc.
Drugi sygnał.
Wychowywaliśmy się razem. W dzieciństwie byliśmy praktycznie nierozłączni. Oboje wiedzieliśmy, że zawsze możemy liczyć na siebie nawzajem, nieważne co się stanie. I faktycznie, bez względu na to co się działo i jak długo się nie widzieliśmy nasze relacje nigdy się nie zmieniły. Griffin jest dla mnie jak brat.
Trzeci sygnał.
Poprawka. Był dla mnie jak brat, bo teraz jest kimś zupełnie innym. Jakieś 30 lat temu mój przyjaciel zdecydował, że kończy z tym wszystkim, i tu faktycznie miał na myśli „wszystko”. Przybrał nową tożsamość, zerwał kontakty, zakończył toksyczne znajomości (a w każdym razie taką miał nadzieję) i uciekł zacierając za sobą ślady. Można powiedzieć, że oboje mamy w tym doświadczenie. Od tamtej pory widziałem go tylko raz i szczerze mówiąc nie mam pojęcia co dzieje się z nim teraz. Nigdy nie chciałem się tym też zbytnio interesować, żeby nie sprowadzić na niego kłopotów.
I aż do tego momentu szło mi całkiem nieźle. Znalezienie kilku informacji na czyjś temat i numeru telefonu nie jest wcale aż takie trudne, o ile zna się tego kogoś tak dobrze jak ja Griffin’a. Oczywiście przy drobnej pomocy magii. Można powiedzieć, że w tym przypadku nasza „więź” zadziała jak sznurek w labiryncie.
Czwarty sygnał przerwał trzask odbieranego telefonu.
- Słucham? - usłyszałem znajomy, nieco zniekształcony przez mikrofon głos.
- Griffin?
Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza. Rozpoznał. Musiał mnie rozpoznać.
- Tak, to ja. Kto mówi?
- Skawinsky – odparłem.
- Kurwa… - usłyszałem szelest, po drugiej stronie ktoś pytał kto dzwoni, a później coś trzasnęło. Griffin wyszedł z domu.
Erik Skawinsky. Taki pseudonim miałem podczas drugiej wojny światowej. Wpakowaliśmy się wtedy w naprawdę konkretne bagno i miałem nadzieję, że Griffin zrozumie taki przekaz. Wyglądało na to, że się nie pomyliłem.
- Pojebało cię do reszty?! - usłyszałem w końcu stłumione syknięcie w słuchawce – Masz pojęcie co właśnie zrobiłeś?! Czy ty w ogóle…
- Wiem, ale posłuchaj – przerwałem – Jesteś jedyną osobą, do której mogłem z tym iść. To ważne…
- W dupie mam twoje „ważne”! - Warknął mężczyzna - Ja też mam teraz ważne sprawy. Mam nowe życie, mam rodzinę, rozumiesz? A ty możesz to wszystko…
- My też jesteśmy rodziną, pamiętasz? - Musiałem podnieść głos, żeby się przebić i Spock spojrzał na mnie podejrzliwie. – Wiesz, że nie dzwoniłbym do ciebie gdybym nie musiał.
- A ty wiesz, że gdybym nie musiał, to bym tego wszystkiego wtedy nie zostawiał i rozmawialibyśmy twarzą w twarz – mężczyzna westchnął. – Zrozum, że to co teraz robisz jest niebezpieczne dla nas obu, Harvey.
- Tylko mnie teraz wysłuchaj. Wystarczy.
Po drugiej stronie dłuższą chwilę panowała kompletna cisza. Nie słyszałem już nawet oddechu przyjaciela.
-Skąd pomysł, że ci pomogę? - usłyszałem wreszcie.
- Nie rozłączyłeś się jeszcze. To mówi samo za siebie.

***

12 października, Anchorage

Zawsze dziwiło mnie jak spokojny potrafi być Spock w samochodzie, tym bardziej, że na co dzień widziałem co potrafi zrobić w domu, jednak niemalże całą drogę z Mount Dew do Anchorage siedział spokojnie na tylnym siedzeniu z głową wywaloną przez okno. Były takie dni, w których zupełnie poważnie myślałem o zatrzymaniu go; bądź co bądź był jedyną żywą istotą w promieniu kilkuset kilometrów, z którą chciało mi się rozmawiać. Cóż, może „rozmawiać” to zbyt mocne słowo, bo z reguły to ja mówiłem, a Spock od czasu do czas szczekał, żeby potwierdzić swoją obecność, ale dla mnie to była tylko kolejna zaleta i powód, żeby go zatrzymać – im mniej mówi mój rozmówca, tym lepiej.
Anchorage nie było położone daleko od Mount Dew i znałem je całkiem nieźle, mimo to rzadko się tam pojawiałem. Zwyczajnie nie miałem takiej potrzeby; mimo,że było całkiem spore, nigdy nic się tam nie działo. Tym bardziej uznałem to za odpowiednie miejsce na spotkanie bez zwracania niepotrzebnej uwagi zbyt wielu oczu. Początkowo trochę mnie zdziwiło, że Griffin chce spotkać się akurat tam, w końcu od domu dzieliło go kilkaset kilometrów i musiał zatrzymać się w hotelu (proponowałem mu nocleg, ale nie chciał o tym słyszeć). Mimo wszystko rozumiałem go doskonale. Robił tylko to, co obaj obiecaliśmy sobie robić lata temu – trzymać kłopoty z daleka od siebie. Po prostu był w tym trochę lepszy ode mnie.
Umówiliśmy się w niewielkim barze położonym na samym uboczu miasta. Był praktycznie opustoszały w momencie, w którym przyjechałem, nie licząc dwóch grających w szachy staruszków i znudzonej kelnerki za ladą. Starałem się zaparkować nie na widoku, ale biorąc pod uwagę rozmiary lokalu, żądałem trochę zbyt wiele. Na brudnych, przeszklonych drzwiach przyklejona była niedbale kartka z informacją, że psom wstęp wzbroniony.
- Wybacz, stary – poklepałem Spock’a po grzbiecie – Musisz pilnować samochodu. Puszczę ci Bon Jovi, nie będziesz się nudził.
Nie spieszyłem się jadąc do Anchorage. W zasadzie miałem nikłą nadzieję, że trochę się spóźnię i nie będę musiał siedzieć w barze sam. Wchodząc jednak szybko zorientowałem się, że naprawdę jedynymi osobami, do których mógłbym się dosiąść byli dwaj starzy szachiści. Nie żebym miał coś przeciwko jednoosobowemu stolikowi. Problem polegał na tym, że im dłużej będę czekał, tym więcej będę miał czasu na myślenie, a im więcej będę miał czasu na myślenie, tym bardziej będzie mnie kusiła perspektywa ucieczki z tego miejsca i udawania, że wczorajsza rozmowa nie miała miejsca.
Na szczęście nie musiałem długo czekać. Zdążyłem dopiero zamówić kawę frontowe, gdy drzwi skrzypnęły i ukazała się w nich zgarbiona sylwetka. Potężny mężczyzna nieufnie obiegł wzrokiem pomieszczenie, a kiedy zatrzymał się na stoliku w rogu przy którym siedziałem, mogłam zobaczyć błysk w jego oczach. Podniosłem się, że móc się przyjrzeć. Idąc w moim kierunku Griffin nieco się wyprostował i wyjął ręce z kieszeni bluzy. Mogłem teraz zobaczyć wszystkie bruzdy jakimi są pokryte i fragment run wytatuowanych na nadgarstku.
- Walton – mężczyzna stanął przede mną, ale nie usiadł. Jego oczy były nieruchome i błyszczące, jakby badały każdy milimetr tej sceny. Miałem wrażenie, że powietrze wokół stolika zrobiło się gęstsze, a ta chwila ciszy przedłuży się w wieczność, jednak nie chciałem przerywać. Bądź co bądź wyrwałem Griffina ze środka jego snu o normalnym życiu. Należało mu się trochę czasu na przemyślenie sytuacji.
Przez twarz mężczyzny przeszedł dziwny cień, jakby właśnie skończył bić się z myślami i jej wyraz diametralnie się zmienił.
- Niech cię diabli, Harvey! Jestem rozdarty pomiędzy wybiciem ci zębów, a uściskaniem cię! Czy ty zawsze musisz coś odwalić, kretynie?!
- Ciebie też miło widzieć – nie mogłem powstrzymać uśmiechu – Dobrze, że jesteś, stary.
- Nie ciesz się na zapas, młody – teraz i on się szczerzył. – Nadal nie zdecydowałem, czy po tym wszystkim nie skopię ci tyłka. Na dodatek nic się nie zmieniłeś!
- Też dobrze wyglądasz – skłamałem. Griffin potwornie postarzał się od naszego spotkania. Wyglądał wtedy podobnie jak ja, na nie więcej niż trzydzieści-kilka lat. Teraz w kącikach jego podkrążonych oczu i ust pojawiły się wyraźne zmarszczki, ciemne włosy tu i ówdzie zaczęły prześwitywać siwizną. Pozbył się zarostu, z którego śmiałem się jeszcze kilkanaście lat temu, a jego skóra przybrała nieco szarawy odcień. Wyglądał na chorego, jednak jego postawa i ruchy kompletnie temu zaprzeczały; postawiłbym głowę na to, że bez problemu rozłożył by całą bandę na łopatki. Był wysoki i barczysty jak niedźwiedź, a mimo to nadal był jedną z najzwinniejszych osób jakie znałem.
- Harvey, może i jesteś dobrym kłamcą, ale w walce ze mną nie masz szans. Z resztą – mężczyzna przejechał dłonią po swoich potarganych włosach – nie musisz się podlizywać. Mam w domu lustro, wiem jak wyglądam.
Griffin westchnął ciężko i opadł na wolne siedzenie.
- Gdybyś nie wyrzekł…
- Musiałem – mężczyzna warknął przerywając mi.
- Wiesz co spotyka tych, którzy próbują stłumić swoją naturę – nachyliłem i ściszyłem głos, bo kelnerka zaczęła kręcić się w pobliżu, wycierając stoliki. – Magia jest częścią ciebie. Pozbywając się jej, odbierasz sobie część życia. Nie możesz wyrzec się tego kim jesteś bez konsekwencji. To cię zabije.
- Nie musisz mnie pouczać. Wiem co robię. Wiem, że umieram, ale przynajmniej umrę w spokoju ze świadomością, że ostatnie lata życia marnuję na kogoś, kogo kocham.
Mężczyzna zaczął grzebać w spodniach. Po chwili wyjął z nich stary, skórzany portfel, otworzył go i pokazał mi niewielką fotografię przedstawiającą trzy osoby. Jedną z nich był Griffin. Obejmował drobną kobietę o dużych, ciemnych oczach i ciepłym uśmiechu. Na jej kolanach siedziała najwyżej czteroletnia dziewczynka z burzą blond loków śmiejąc się do do aparatu i oplatając kobietę małymi rączkami za szyję.
- Sasha – nie musiałem o nic pytać, mój przyjaciel sam wskazał palcem kobietę na fotografii. Domyśliłem się, że to ją słyszałem przez telefon – A mała to Amy. Adoptowaliśmy ją rok temu.
Nic nie mówiłem. Zwyczajnie nie potrafiłem znaleźć odpowiednich słów. Wolałem, żeby to Griffin nadal mówił. W pewnym stopniu trochę mu zazdrościłem i chciałem słuchać o tej jego rodzince.
- Teraz rozumiesz? - mężczyzna spojrzał na mnie poważnie – Mam wszystko, a jednak codziennie budzę się i boję, że to właśnie dziś ktoś sobie o mnie przypomni i mi to wszystko zabierze.
- Nie proszę cię, żebyś je zostawił – mruknąłem. Zaczynałem mieć wyrzuty sumienia. Kiedy dzwoniłem do Griffin’a, nie wiedziałem co robi. Nie wiedziałem nic o jego nowym życiu. Nie wiedziałem też o co tak naprawdę go proszę.
- Wiem, ale prędzej czy później do tego dojdzie. Może nie przez ciebie i ten twój idiotyczny telefon, ale w końcu będę musiał odejść. Tacy jak my nie mogą mieć spokoju, a im dłużej żyjemy, tym bardziej wszystko się komplikuje. Pamiętaj, że nie mogę cię już ukryć w piwnicy, kiedy twój dom spłonie.
Milczałem. Griffin miał racje. Wszystko, nawet najprostsze sprawy, stały się skomplikowane.
Mężczyzna upił łyk kawy i spojrzał na mnie poważnie.
- Zaczynaj - mruknął – Niewiele powiedziałeś mi przez telefon. Miałeś jeszcze jakieś sny po Craichie?
- Kilka, ale żaden nie był taki realistyczny. Większość nawet nie była dokładnym wspomnieniem i myślałem, że ustąpią, ale tydzień temu miałem coś w rodzaju wizji. To już nawet nie był sen, ja zwyczajnie przeniosłem się w przeszłość.
- Gdzie?
- 1940.
Griffin przez chwilę wyglądał jakby starał się sobie coś przypomnieć po czym jego oczy błysnęły.
- Właściwie nie o tym chciałem rozmawiać – wtrąciłem zanim otworzył usta. To było dziecinne, ale zwyczajnie widziałem co chciał powiedzieć i zdecydowanie nie chciałem tego usłyszeć.
- To o czym? - mężczyzna uniósł brwi ze zniecierpliwieniem.
- O wampirach.
Griffin przetarł twarz ze zmęczeniem.
- W co ja się pakuję…- usłyszałem. Po chwili podniósł na mnie wzrok znów przybierając poważną minę – Czego te ścierwa chcą?
- Będę miał okazję dowiedzieć się za jakieś dwa tygodnie – westchnąłem – Był u mnie Mirko i dość jasno zasugerował, że tym razem nie przyjmuje sprzeciwu z moje strony.
- Skurwiel.
- Wygląda na to, że szykuje się coś większego skoro nawet Podziemie zdecydowało się jakoś zebrać…
- „Nawet Podziemie”? Kto jeszcze coś kombinuje?
- Chodzą plotki…- machnąłem ręką – Nieważne. Nie ma sensu, żebym dokładał ci stresu.
- Jeśli mam ci pomóc, Walton, lepiej, żebym wiedział wszystko – mężczyzna uśmiechnął się kwaśno – Jest coś jeszcze? Dzieje się coś dziwnego?
- Właściwie – zastanowiłem się przez chwilę. Dwa dni temu byłem w bibliotece. Spędziłem tam trochę czasu, mimo wszystko nie mogę powiedzieć na bibliotekę w Mount Dew wiele złego. Jak na takie małe, ludzkie miasto zbiór książek jest naprawdę imponujący i chociaż sam wprowadziłbym kilka zmian to muszę przyznać, że ktoś odwalił kawał dobrej roboty. Przesiedziałem nad książkami praktycznie cały popołudnie i część wieczora. Przez ten cały czas miałem jakieś dziwne, nieodparte wrażenie, że czuję czyjeś spojrzenie na karku, jednak bibliotekarka zapewniała, że jestem tu sam. Mimo wszystko czułem, że mam jakieś towarzystwo. Czułem na sobie ten sam wzrok nawet przez jakiś czas podczas powrotu do domu. Później zniknęło i jakoś o nim zapomniałem.
- To nic ważnego – odparłem w końcu.
- Harvey, do kurwy nędzy, bo zaraz naprawdę rozbiję ci ten ładny nosek. Znamy się od 300 lat. Widzę, że coś ukrywasz. Skoro już zdecydowałeś się spierdolić mi spokojne życie to chociaż bądź ze mną szczery.
- To raczej by cię nie zainteresowało. Sprawa dotyczy lokalu, sam wiesz, rachunki, dostawy i tak dalej – posłałem przyjacielowi niewinny uśmiech.
- Jak sobie chcesz – prychnął – Wróćmy do tego, co mi powiedziałeś; masz podejrzenie, że wampiry kombinują coś większego i chcą cię w to wciągnąć. Nie wiemy właściwie na co mógłbyś im się przydać. Nie znalazłeś praktycznie żadnej wskazówki. Na dodatek sprowadziłeś mnie tu bez żadnego uprzedzenia. I ty chcesz, żebym ja…?
- Czekał. Chcę żebyś czekał.
- Co?
- Wiem, że będę potrzebował twojej pomocy. Jesteś jedyną osobą, która może mi w jakikolwiek sposób pomóc, ale nie mogę ci teraz za dużo powiedzieć. Nie tu. Po prostu chcę wiedzieć czy mi pomożesz, gdy będę cię potrzebował – Griffin milczał i szukał czegoś w swoich butach – Do niczego cię nie zmuszę. Wiem, że proszę o dużo.
Mężczyzna parsknął śmiechem.
- Harvey Walton prosi kogoś o przysługę! Świat się kończy, zapiszcie to gdzieś! - przyjaciel posłał mi taki sam uśmiech jaki pamiętałem z dawnych czasów. Pomyliłem się. Jednak nic się nie zmienił. - Jestem po twojej stronie. Tylko jeśli mam ci pomóc, musisz mi wyśpiewać wszystko.
- Do jutra – odwzajemniłem uśmiech – będziesz wiedział nawet więcej niż będziesz chciał.
- Już wiem więcej niż chcę. Powodzenia, Will.
- Powodzenia, Peter. Przyda nam się.

1 komentarz:

  1. Lubię rozdziały z perspektywy Harvey'a. Nawet jeżeli są o poważnych rzeczach, ta pozytywnie radosna i beztroska nutka gdzieś się tam pojawia :)
    Pozdrawiam~

    OdpowiedzUsuń