sobota, 15 października 2016

Wyatt

Pięć lat temu, Mount Dew

Zaniosłem się ostrym kaszlem i niemal natychmiast rzuciłem na ziemię na wpół spalonego papierosa, szybko gasząc go pod podeszwą mojego buta. Dym rozsadzał mi płuca od środka i piekł w oczy, roznosząc się po całej szopie jak nadzwyczaj śmierdząca mgła. Bryce, który nie zdążył jeszcze nawet spróbować się zaciągnąć, wybuchnął śmiechem i podał mi butelkę, chyba z piwem, dokładnie w momencie, w którym byłem już prawie pewien, że za chwilę się udławię. 
Pociągnąłem łyk gorzkiego napoju, wciąż walcząc z wysoce nieprzyjemnym uczuciem rozżarzonych węgli w mojej tchawicy i rzuciłem rechoczącym przyjaciołom wrogie spojrzenie spod lekko przydługich włosów na czole, które przylepiły się do mojej wilgotnej skóry. 
-Co jest, Wyatt? Zakrztusiłeś się odrobinkę? - Zapytał zaczepnie Patrick, złośliwie mrużąc swoje już i tak wąskie oczy.- Z tego co pamiętam, to ostatnio ty śmiałeś się ze mnie. Nawet chyba głośniej.
-Należało ci się - wysapałem, powoli odzyskując normalny oddech.- To - wskazałem na zgniecionego papierosa leżącego obok mojej stopy - był jakiś szajs. 
Pat prychnął głośno i wzruszył ramionami. 
-Tata miał tylko takie. To chyba nie moja wina, że lubi ruskie papierosy?
-Nigdy więcej nie wezmę tego czegoś do ust - powiedziałem, wciąż czując na języku ohydny posmak taniego tytoniu. 
-Bo co? Bo wolisz wymieniać się śliną z tą rudą córką ogrodnika? 
Pat przez chwilę szczerzył do mnie zęby w głupkowatym uśmiechu, w najmniejszym nawet stopniu nie zwracając uwagi na Bryce'a, który patrzył to na mnie, to na niego, z wysoko uniesionymi brwiami. 
-Czy ja o czymś nie wiem?- Zapytał, kierując w moją stronę swoje pytające spojrzenie, na co ja  tylko obojętnie wzruszyłem ramionami i przechyliłem butelkę piwa, żeby przełknąć ostatnie dwa łyki napoju, które zostały na samym dnie.  
Cały ten alkohol był dość dużym rozczarowaniem i albo byłem czternastolatkiem z wyjątkowo mocną głową, albo po prostu nie działał jak powinien. Wiele razy widywałem pijanych ludzi, którzy szlajali się pod sklepem mojego ojca, chodząc zygzakiem po drodze i często przewracając się na pierwszych lepszych nierównościach. Chciałem sprawdzić jak to jest, ale ani jedna, ani dwie, ani nawet trzy butelki piwa nie dawały nawet najmniejszych efektów w mojej głowie, może oprócz delikatnych szumów, które wciąż słyszałem w uszach. 
Od dobrej godziny we trzech siedzieliśmy w starej drewnianej szopie, dusząc się w oparach z dymu papierosowego i piwa, które uparcie sączyliśmy ze swoich butelek, za cholerę nie chcąc się nawzajem przed sobą przyznać, że nie smakuje nam ani jedno, ani drugie. 
Typowe gówniarskie wybryki. Pierwsze papierosy, pierwszy alkohol, na pewno nie pierwsze kłamstwa. 
Tuż obok naszej kryjówki wartkim strumieniem przepływała rzeka, nad którą tego dnia przebywało całe stado młodszych dzieciaków, pluskających się wesoło w wodzie, których wesołe krzyki i piski słychać było nawet przez ściany szopy. 
-Muszę pozbyć się z płuc tych oparów - mruknąłem do przyjaciół. - Zaraz wracam.
Wyszedłem na zewnątrz i niemal od razu zmrużyłem oczy, krzywiąc się pod wpływem nagłego kontaktu z ostrym popołudniowym słońcem.
Dziecięcy śmiech dudnił mi w uszach, mieszając się z cichym szumem strumienia i moim własnym, ciężkim oddechem. Jak na sam początek lata było zaskakująco gorąco. Stojąc w pełnym słońcu i ignorując piekącą mnie skórę, z daleka obserwowałem jak Mel rozpluskuje wokół siebie wodę i zanosi się śmiechem za każdym razem, gdy jedna z jej koleżanek próbuje ją powstrzymać. Ścigana przez całe stado rozwrzeszczanych dziesięciolatek co chwilę nurkowała pod powierzchnią wody, żeby za moment znów wypłynąć na powierzchnię kilka dobrych metrów dalej.
Uśmiechnąłem się z politowaniem, patrząc jak po raz setny ucieka swoim koleżankom.
Nikt, kto chciałby ją dogonić w wodzie, nie miałby najmniejszych szans. Rodzice zawsze żartowali, że urodziła się w połowie rybą i pływała jeszcze zanim pojawiła się na tym świecie. 
Gdybym osobiście nie był przy jej narodzinach, być może nawet mógłbym w to uwierzyć. 
Nigdy więcej nie poznałem kogoś, kto równie mocno kochałby wodę - w moich oczach będącą jedynie związkiem chemicznym złożonym z cząsteczek wodoru i tlenu, jak przecież uczył mnie tata.
W przeciwieństwie do siostry, nigdy specjalnie nie lubiłem tamtej rzeki. 
Jeśli chodziło o mnie, zawsze wolałem raczej szlajać się gdzieś po lasach z kolegami, gdzie po kryjomu paliliśmy pierwsze papierosy, niż łazić z młodszą siostrą nad strumień i przesiadywać tam całymi godzinami w roli niańki. Byłem starszy od reszty bawiących się tam dzieciaków i jedyne, co mogłem robić, to po prostu stać w bezpiecznej odległości i mieć oko na to, co wyprawiają. Zawsze zmuszała mnie do tego mama, która nie miała czasu, żeby co dzień chodzić tam z Mel, marudzeniem i błaganiem wymuszającej na niej każde kolejne wyjście, zupełnie jakby od tego zależało całe jej życie. 
Potrafiła siedzieć w tej wodzie całymi godzinami i tylko to zdawało się tak naprawdę ją uszczęśliwiać.
Żadna piękna lalka, nowa książka, czy droga sukienka, którymi ciągle zasypywał ją tata, nie miały siły przebicia porównywalnej do tej głupiej rzeki.
Więc zaprowadzałem ją do niej każdego słonecznego dnia, żeby potem dyskretnie usunąć się w cień drewnianej szopy - zawsze zaopatrzonej w skradzione rodzicom papierosy albo tabakę, z której raz na jakiś czas na wszelki wypadek mogłem obserwować jej wybryki, bawiąc się w dobrego starszego brata, aż nie nadeszła pora powrotu do domu. 
Z ulgą wziąłem dwa głębokie oddechy i powoli ruszyłem w kierunku brzegu rzeki, po drodze przyglądając się jak jakaś matka uczy swoje dziecko pływać. 
Mel ledwo zwróciła na mnie uwagę, zbyt zajęta wykonywaniem jakichś finezyjnych akrobacji w wodzie, żeby zauważyć jak podchodzę do miejsca, w którym kończy się płytka część rzeki i kucam przy jednym z większych kamieni, przywołując ją do siebie palcem wskazującym. 
-Przewróciłaś oczami - zauważyłem, kiedy wreszcie, niemal z łaską, podpłynęła do brzegu.
-Wcale nie! - Pisnęła i odgarnęła długie pasmo mokrych ciemnych włosów z twarzy.
Uniosłem jedną brew i uśmiechnąłem się z powątpiewaniem. Jasne, że przewróciła. 
Schyliłem się, żeby dotknąć dłonią jej czoła i niemal natychmiast cofnąłem rękę. 
-Za długo siedzisz na słońcu, jesteś rozpalona - powiedziałem. - Wychodź, wracamy do domu. 
-Nie, Wyyyaatt, tylko nie to! - Zrobiła minę, na którą zazwyczaj łapała mamę, gdy nie chciała się na coś zgodzić. - Proszę cię, jeszcze tylko pięć minut. Obiecuję, że za pięć minut pójdę...
-Pięć minut?- Wypuściłem ciężko powietrze z płuc, na co młodsza siostra zmarszczyła nos. 
-Albo powiem mamie, że znowu paliłeś papierosy - wydęła wyzywająco usta i jednocześnie zamrugała niewinnie długimi rzęsami.
Westchnąłem z poirytowaniem, przeklinając się w myślach za swoją nieostrożność przy tym małym kablu i po chwili zastanowienia kiwnąłem głową. 
-Dobrze sobie radzisz, jak na smarkulę - Potargałem jej włosy i podniosłem się na nogi. - Za pięć minut widzę cię na brzegu. Będę w szopie, twój ręcznik wisi w środku.  

***



6 październik - noc z niedzieli na poniedziałek, Mount Dew


Zakląłem pod nosem, kiedy drzwi wejściowe trzasnęły za mną na tyle głośno, żeby obudzić i ojca i matkę śpiących w swoich sypialniach na piętrze.
Nasłuchiwałem przez chwilę czy któreś nich przypadkiem nie postanowiło wyjść na korytarz, żeby sprawdzić kto wszedł do domu, a kiedy upewniłem się, że oboje nadal śpią, możliwie najciszej, nie zaświecając po drodze światła ruszyłem do kuchni, gdzie rzuciłem skórzaną kurtkę na jeden z marmurowych, lśniących nawet w ciemnościach blatów i otworzyłem lodówkę, żeby zabrać z niej butelkę piwa.
Znalezienie otwieracza wśród miliarda białych szafek zajęło mi trochę czasu, a kiedy wreszcie udało mi się otworzyć cholerną flaszkę, jaskrawożółte cyfry na elektronicznym zegarze zamontowanym na ścianie wskazywały trzecią dwadzieścia w nocy.
Pociągnąłem długi łyk piwa i oparty tyłem o blat po raz kolejny zacząłem się zastanawiać do czego tak właściwie potrzebna jest nam kuchnia.
Nawet w ciemnościach wydawała się być idiotycznie wielka i świetnie wyposażona jak na dom, w którym nikt nigdy nic nie gotuje. Może z wyjątkiem gosposi, która kilka razy dziennie układa na naszym stole swoje popisowe (czyt. koszmarne) dania, z których jedno wydawało się być gorsze od drugiego, udając, że wcale nie widzi jak za każdym razem jedzenie pozostaje nietknięte.
Rozglądnąłem się po ciemnym pomieszczeniu, z tak wielką starannością urządzonym przez moją matkę wiele lat temu, kiedy jeszcze każdego dnia rano piła kawę przy blacie, siedząc na jednym z drogich barowych krzeseł, które zawsze tak bardzo jej się podobały. Teraz w kuchni nie bywał nikt oprócz poczciwej Ridy, którą ojciec zatrudnił na miejsce poprzedniej…”gospodyni”.
Przełknąłem kilka kolejnych łyków, szybko pozbywając się z głowy niewygodnych wspomnień.
-Wyatt?
Głos matki odbił się cichym echem od ścian, kiedy stanęła w progu ubrana w cienki szlafrok, z błyszczącymi w ciemności oczami.
-Pieprzone drzwi – mruknąłem, patrząc przed siebie, na przeciwległą ścianę z zegarem. - Nie chciałem cię obudzić.
-Nie spałam. - Nadal stała w progu, nie zamierzając wejść do środka. - Myślałam, że już dziś nie wrócisz. Nie odbierałeś telefonu, jak zwykle.
-Sto razy mówiłem, żebyś do mnie nie dzwoniła. - Postawiłem opróżnioną butelkę na stole. - Byłem na motorze. Nie mogłem odebrać.
-Nie chciałeś.- Uściśliła z wyrzutem, krzyżując ramiona.
-To też.
Milczała przez chwilę, wypalając mi wzrokiem dziurę w boku, aż wreszcie odezwała się trochę łagodniejszym głosem:
-Dobrze wiesz, że mimo wszystko nie lubię, kiedy tak nagle znikasz w środku nocy i jeździsz Bóg wie gdzie tym swoim motorem z tak niedorzeczną prędkością. Nie pojmuję, jak taka jazda może sprawiać ci przyjemność.
Prychnąłem cicho i odwróciłem do niej twarz, przez chwilę wahając się, czy powinienem w ogóle wchodzić z nią rozmowę, w której i tak mógłbym jedynie kłamać, aż wreszcie wzruszyłem tylko ramionami i powiedziałem to, co w tamtym momencie wydało mi się najbezpieczniejsze:
-To takie hobby, nie musisz go rozumieć.
Matka westchnęła i machnęła lekko ręką, najwyraźniej porzucając drażliwy temat i uśmiechnęła się blado.
-Wiem, że to ci pomaga, Wyatt. Ale chcę, żebyś na siebie uważał, to wszystko.- Podeszła bliżej i dotknęła mojego ramienia. - Idź spać. Chyba zapominasz, że zostało ci jeszcze kilka miesięcy do ukończenia szkoły.
Skrzywiłem się w reakcji na nagły atak opiekuńczości matki i pokręciłem głową z irytacją.
-To już chyba jest tylko moja sprawa.
Byłem dorosły i od dawna nie potrzebowałem już mamusi, która wieczorami będzie mnie poganiać do łóżka, żeby następnie o poranku obudzić do szkoły, przygotować kanapki i pomachać w drzwiach, kiedy już będę wychodził. Nie żeby kiedyś to robiła. Prawda jest taka, że zarówno mój ojciec, jak i matka dalece odbiegają od schematycznej wizji rodziców. I nie mówię, że mi to kiedykolwiek przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Myśl o mamie w podomce smażącej naleśniki o poranku oraz ojcu czytającym gazetę przy stole, byłaby dość niepokojąca. Przynajmniej w przypadku rodziny Deepwoodów.
Szkoła też raczej nigdy nie kojarzyła mi się zbyt dobrze. Właściwie od zawsze podchodziłem do niej jak do całkowicie bezsensownej instytucji, w której podobno "muszę" pojawiać się pięć razy w tygodniu.
Jeśli chodzi o mnie, to w ogóle niczego nie muszę.
Pierdole całą szkołę. Od dawna niespecjalnie mnie do niej ciągnie.
-W porządku - matka westchnęła i opuściła rękę z mojego ramienia.- Postaraj się tylko pojawiać tam częściej niż raz na tydzień czy dwa. Mam już dosyć telefonów od dyrekcji.
-To ich nie odbieraj - uśmiechnąłem się z przekąsem i zrobiłem krok w stronę drzwi, z zamiarem udania się do swojego pokoju.
-Wyatt, poczekaj jeszcze sekundę.- Objęła się ramionami i zacisnęła lekko usta, gdy wyczekująco uniosłem obie brwi. - Jak poszło ci z tą najmłodszą córką Moor'ów? Valerie, prawda? Obiecałeś, że wyjaśnisz z nią całe to nieporozumienie... Pamiętasz...
-Tak, pamiętam.- Niestety. -  Okazało się, że nie jest to tak proste do zrobienia, jak zakładałem. - Przechyliłem lekko głowę, przystając w drzwiach - Czemu pytasz?
Jej twarz nabrała na chwilę wyrazu zakłopotania, co w przypadku mojej matki wydało mi się być dość niepokojące - zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że druga tak rzeczowa kobieta jak ona jeszcze nie chodziła po tej ziemi.
-Obawiam się, że niedługo będziecie w pewnym sensie skazani na swoje towarzystwo, Wyatt, i dobrze by było, gdybyście mieli ze sobą jakkolwiek poprawne relacje, nawet jeśli nie pałacie do siebie sympatią - powiedziała. - Alexius Laufeyson przysłał nam zaproszenie na bal z okazji Samhain.
-Jak co roku - zauważyłem bez zbędnego entuzjazmu.
-Nic nie rozumiesz, Wyatt. Tym razem to coś naprawdę wyjątkowego, bo Laufeyson przy tej okazji planuje również ogłosić coś ważnego... Cokolwiek to znaczy. Obecność jest obowiązkowa.
Mimowolnie skrzywiłem się na dźwięk słowa "obowiązkowe".
-Ciekawe co za bombę tym razem chce nam zaserwować. Może nareszcie postanowił umrzeć i oddać komuś w spadku ten swój cenny fotel w Radzie.
-Cóż, jak sądzę wszyscy się nad tym zastanawiają. Jestem pewna, że twój ojciec wie coś więcej, ale na razie nie może jeszcze nic powiedzieć. W piątek zwołał dodatkowe spotkanie dla samych przedstawicieli rodzin, więc to chyba coś poważnego. Państwo Marks również nie mają o niczym pojęcia, kiedy dziś z nimi o tym rozmawiałam w...
-Mniejsza z tym - uciąłem, zanim za bardzo rozpędziłaby się w swoich opowieściach. - Bardziej interesuje mnie co do tego wszystkiego ma ta  histery... Hmm, Valerie.
-Bardzo wiele. Otóż Cain Foster również przysłał nam list, w którym uprzejmie uprzedził, że Dany nie będzie mogła w tym roku zatańczyć z tobą walca otwierającego uroczystość. To ogromna szkoda, w każde Samhain oboje tworzyliście świetną parę, a Dany jest naprawdę czarująca… Niestety Cain napisał, że tego roku na balu ma pojawić się jakiś bliski krewny Alexiusa i to on odtańczy walca z jego córką. Potrzebujesz nowej partnerki.
Powoli przeczesałem włosy palcami, obrzucając matkę lodowatym spojrzeniem.
-Powinnaś wziąć pod uwagę fakt, że chwilowo nie planuję brać udziału w tej błazenadzie.
-Tym razem naprawdę musisz, Wyatt. Dobrze wiesz, że ten walc nie jest dla każdego, a bycie częścią ceremonii otwarcia jest dla naszej rodziny wyróżnieniem. Jeśli się nie pojawisz, Alexius może uznać to za zniewagę z naszej strony, a wiesz jak bardzo ojcu zależy na jego przychylności.
-Nie obchodzi mnie czego chce ojciec - warknąłem i pokręciłem z irytacją głową. - Nie będę jego przepustką do Rady i ktoś powinien go wreszcie w tym uświadomić.
-W takim razie zrób to dla mnie. Chciałabym móc znów pochwalić się tobą przed naszymi przyjaciółmi.- Posłała mi proszący uśmiech, świetnie ukrywając pod nim wszelkie swoje emocje.
Powoli wypuściłem powietrze przez nos i zmarszczyłem brwi, bawiąc się zakrętką od butelki.
-I rozumiem, że Valerie Moore miałaby być tą partnerką, której podobno potrzebuję? - Pytanie retoryczne.
-Dokładnie tak.
-Dlaczego akurat ona, u diabła?- Powiedziałem bardziej do siebie niż do niej.- Nie mogę po prostu zabrać ze sobą Blair albo młodszej siostry Pata?
-Nie.- Matka zacisnęła usta. - Może to być tylko i wyłącznie osoba znajdująca się na liście gości, a z tego, co wiem, Moorowie w drodze wyjątku zostali w tym roku zaproszeni ze względu na ich pokrewieństwo z Cain'em Fosterem. Valerie to dla ciebie jedyna odpowiednia opcja i nie masz innego wyjścia, jak GRZECZNIE poprosić ją o zostanie twoją partnerką na ten jeden jedyny wieczór, podczas którego oboje i tak będziecie musieli jakoś znieść swoje wzajemne towarzystwo.
-Chyba nie mam na to ochoty - stwierdziłem kwaśno. - Na pewno jest ktoś inny, z kim mógłbym zatańczyć ten durny taniec.
-Nie, tym razem nie masz zbyt wielu opcji.
W tamtym momencie niechybnie wyobraziłem sobie scenę, w której GRZECZNIE pytam Valerie Moore, która wyraźnie za mną "nie przepada", o zgodę na odtańczenie ze mną jednego pieprzonego walca wiedeńskiego na imprezie u jakiegoś zagrzybiałego starca i w odpowiedzi dostaję tylko cholernie mocno z liścia.
-Wyatt? - Ponaglający głos matki przywrócił mnie do rzeczywistości.- To chyba nie będzie aż tak wielki problem, prawda?
Zamrugałem gwałtownie i pociągnąłem długi łyk z kolejnej butelki piwa.
-Żaden.
Niech to, kurwa, szlag...



1 komentarz: