piątek, 21 października 2016

Valerie

9 październik - czwartek, Mount Dew

-TO CHYBA JAKIŚ ŻART. - Od pięciu minut z niedowierzaniem gapiłam się na kierownicę, w odstępach mniej więcej kilku sekund bez żadnego skutku próbując odpalić silnik, który za każdym razem wydawał z siebie jedynie całą serię charkliwych odgłosów, z całą pewnością nie mających zbyt wiele wspólnego z jego prawidłowym funkcjonowaniem. - Dlaczego akurat teraz... - jęknęłam po setnej próbie przywrócenia tego złomu do życia, aż wreszcie odchyliłam szyję do tyłu i zakryłam twarz dłońmi w geście kapitulacji. 
Wzięłam trzy głębsze oddechy zanim zaczęłam szperać w torebce w poszukiwaniu telefonu, a kiedy już wreszcie udało mi się wygrzebać go z plątaniny kluczy, kabelków od słuchawek i zapasowych gumek do włosów, prawie zagotowałam się w środku, widząc migający na ekranie komunikat "Bateria rozładowana". 
Wściekła cisnęłam telefonem z powrotem do torebki i niemal warcząc, wysiadłam z samochodu, kopniakiem zamykając za sobą drzwi. 
Zaczęłam nerwowo krążyć wokół pickupa z nadzieją, że nagle przyjdzie mi do głowy jakiś genialny pomysł na to, jak o pierwszej w nocy, bez samochodu, bez telefonu i nawet bez latarki - dostać się do domu dziesięć kilometrów dalej.
Co najlepsze, sama byłam sobie winna. Po pierwsze, dlatego, że do tej pory nie oddałam samochodu do rocznego przeglądu. Po drugie, dlatego, że nie podłączyłam komórki do ładowania zanim wyszłam z domu. I po trzecie, dlatego, że nie powinnam była zgadzać się na dodatkową zmianę, kiedy Harvey zadzwonił poprzedniego dnia rano i pytał, czy nie mogłabym tego wieczora zastąpić Jodie i zostać trochę dłużej, żeby posprzątać kuchnię, a potem zamknąć lokal, kiedy już ostatni klienci raczą odkleić się od swoich stałych miejsc przy barze. Rowan nie miała czasu, Martha musiała się z kimś spotkać, a sam Harvey załatwiał ponoć coś ważnego poza miastem, co było dosyć ciekawe, biorąc pod uwagę fakt, że kiedy ostatnio go widziałam, flirtował w Walton's z jakąś młodą blondynką, której nikt nawet stąd nie kojarzył. Skoro zostałam tylko ja, głupio było mi odmawiać. Zwłaszcza, że bardzo przydałyby mi się jakieś dodatkowe pieniądze...
I w ten sposób skończyłam jak skończyłam. Sama na pustym parkingu przed Walton's, o pierwszej w nocy, zamarzając na październikowym wietrze, nie mając ani samochodu, którym mogłabym wrócić normalnie do domu, ani żadnej opcji poinformowania kogokolwiek o tym, co się ze mną dzieje. 
Ostatnia możliwość poproszenia o pomoc któregoś ze znajomych zniknęła wraz z ostatnią kreską baterii w moim telefonie, a do Walton's nie miałam nawet po co wracać, doskonale pamiętając, jak pół roku temu odcięto nam linię telefoniczną, gdy wyszło na jaw, że Harvey nie opłacił nigdy żadnego rachunku. Potem nikt już nie miał głowy, żeby się tym zajmować, a Walton's jakoś obchodziło się bez telefonu. Aż do dziś, kiedy akurat bardzo by mi się przydał. 
Hipotetycznie mogłabym pójść do jakiegoś domu i poprosić o skorzystanie z komórki, gdyby tylko najbliższe gospodarstwo nie znajdowało się jakieś trzy kilometry stąd, w dodatku w całości drogą przez ciemny las. 
Gdybym miała pewność, że nikt mnie nie przyłapie, ta możliwość wyglądałaby już o wiele lepiej, jeśli pokonałabym cały dystans jako wilk, którego bały się nie tylko inne zwierzęta, ale też stanowiący potencjalne zagrożenie ludzie. Z drugiej strony byli jeszcze kłusownicy... Mogłabym stracić czujność i dać się złapać, a wtedy nie umiałabym się obronić. Silni jesteśmy tylko stadem, a w lesie wbrew pozorom na samotnego wilka czai się zbyt wiele niebezpieczeństw, by móc zaryzykować. W dodatku równie dobrze mogłabym ponieść karę za przemiany poza wyznaczonym przydziałem, gdybym niechybnie natknęła się na kogoś z naszych. 
Wytężyłam na chwilę umysł, próbując przypomnieć sobie, czy tej nocy ma wychodne któraś z grup, ale podobnie jak zawsze, przy ostatnim odczycie też nie miałam ambicji, by zapamiętać wszystkie daty. Moja kolej wypadała w przyszłą niedzielę, to wszystko co kojarzyłam.
-Jasna cholera...- mruknęłam i podejmując bodajże najrozsądniejszą decyzję, zarzuciłam na ramię torebkę z całym moim skromnym dobytkiem i powlokłam się do pustej, ciemnej drogi, zamierzając zatrzymać pierwszy lepszy jadący samochód, co - nie oszukujmy się - również nie zapowiadało się wcale zbyt optymistycznie.
Nawet jeśli na Alasce zawsze niemal każdy zabierał autostopowiczów, będąc w 80% realistką nie mogłam raczej zakładać, że na takim wygwizdowie - na szarym końcu miasteczka i jednocześnie niemal granicy z lasem, grubo po północy będzie przewijał się cały łańcuszek aut.
Zrezygnowana oparłam plecy o chropowaty pień jednego z wysokich świerków rosnących wzdłuż jezdni i opatulając się przy tym szczelnie szalikiem, czekałam na jakikolwiek pojazd na drodze, z nadzieją, że prędzej czy później ktoś jednak będzie tamtędy przejeżdżać.
Nie mam pojęcia jak długo tak stałam, trzęsąc się z zimna i powoli zaczynając się zastanawiać, czy dziesięciokilometrowy samotny spacer w całkowitych ciemnościach nie byłby wcale takim znów głupim pomysłem, gdy wreszcie w polu mojego widzenia, na najbliższym zakręcie zabłysnęły dwa reflektory. Widząc nadjeżdżającą furgonetkę, z prawdziwą desperacją rzuciłam się do jezdni, żeby wymachując obiema rękami dać znak kierowcy do zatrzymania się obok mnie na poboczu i niemal natychmiast podbiegłam do pojazdu, gdy ten przystanął kilka metrów dalej na poboczu.
Po całej serii nieszczęśliwych wypadków, które spotkały mnie w ciągu ostatniej godziny, czułam się jakbym właśnie wygrała los na loterii i nawet nie podejrzewałam, że mój pech wcale się jeszcze nie skończył. Zbliżając się do białego Forda zignorowałam niemal wszystkie ewentualne wątpliwości, skupiając się raczej na byciu niezwykle wdzięczną losowi za to, że za chwilę wreszcie dostanę się do domu.
Mój chwilowy entuzjazm ulotnił się jednak równie szybko jak się pojawił, gdy tylko zza uchylonej szyby wyłoniła się pomarszczona, zarośnięta twarz mężczyzny, który na mój widok wyszczerzył krzywe zęby w bardzo wątpliwym uśmiechu.
Przełknęłam głośno ślinę, uderzona nagle złym przeczuciem, które wzbudził we mnie wyraz małych, krecich oczek nieznajomego, świdrujących mnie teraz od góry do dołu bez cienia zakłopotania. 
-Dużo bierzesz? - Na dźwięk jego niskiego, gardłowego głosu po karku przeszedł mnie dreszcz.
-To znaczy? - Spytałam całkowicie zbita z tropu.- Muszę dostać się do domu, to jakieś dziesięć kilometrów stąd, jeśli to nie problem... - powiedziałam wreszcie.
-Słodziutka, za taką cenę mogę zabrać cię gdziekolwiek zechcesz. - Cofnęłam się o krok przestraszona, gdy wreszcie zapaliła się odpowiednia lampka w mojej głowie. 
-Och, nie...- Wybełkotałam, rozglądając się jednocześnie za ewentualną możliwością ucieczki.- Wziął mnie pan za kogoś innego. 
Mężczyzna parsknął, krzywiąc przy tym swoją już i tak brzydką twarz. 
-Nie zgrywaj niewiniątka, nie kręci mnie to - powiedział, nieprzyjemnie obniżając ton głosu.- Właź do samochodu, bo jeszcze noc się za chwilę skończy. 
Obejrzałam się na stojącego na parkingu pickupa, kalkulując w głowie odległość i czas, w jakim zdążyłabym ją pokonać, gdyby tylko facet z furgonetki postanowił pobiec za mną. Mógł mieć jakieś pięćdziesiąt lat i choćby ze względu na okrągły, tłusty brzuch, którym prawie dotykał kierownicy, nie mógł być zwinniejszy ode mnie. Być może zdążyłabym puścić się biegiem do mojego samochodu, a potem zamknąć się od środka. 
-Nie, przepraszam, pomyliłam pana samochód z kimś innym - wymyśliłam na poczekaniu, żeby zyskać na czasie. - Właściwie czekam na znajomego. 
-Myślisz, że jestem głupi!?- Warknął i jakimś cudem udało mu się złapać mnie za nadgarstek, kiedy próbowałam się cofnąć. 
Żołądek podjechał mi do gardła, gdy uświadomiłam sobie, że zanim wyrwę się z jego uścisku, on zdąży wygrzebać się z samochodu i odciąć mi drogę ucieczki, a wtedy...
W oczy poraziło mnie ostre światło padające z dwóch reflektorów czarnego samochodu, który minął nas z dużą prędkością i niespodziewanie wyhamował ostro kilkadziesiąt metrów dalej, po czym cofnął i podjechał w naszą stronę tyłem, zatrzymując się przy białym Fordzie. 
Stałam jak sparaliżowana, podczas gdy moje serce prawie wyskakiwało mi z piersi przy każdym kolejnym uderzeniu, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w czarną Shelby, z której wyłoniła się wysoka, dobrze zbudowana męska sylwetka w ciemnej bluzie i kapturze na głowie.
-Jakiś problem?
Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek mogłabym ucieszyć się tak na dźwięk głosu Wyatt'a Deepwooda, idącego w naszą stronę z twarzą po części ukrytą w cieniu kaptura.
Opuściłam z ulgą ramiona, niemal błagalnym wzrokiem odpowiadając na pytające spojrzenie jego pociemniałych oczu, które za chwilę przeniosły się na brutala w aucie, który wciąż trzymając moją rękę, zaskoczony co rusz zerkał to na mnie, to na Deepwooda i jego Forda Shelby.  
-Wyatt - odetchnęłam głośno i specjalnie nie zastanawiając się nad tym co robię, korzystając z momentu ogólnej konsternacji wyrywałam nadgarstek z dłoni natręta i wykonując cztery koszmarnie długie kroki, wpadłam prosto w ramiona chłopaka.
-Wszystko gra, Valerie?
Wyatt, nawet jeśli zaskoczyła go moja nagła ekspresja ciepłych uczuć, w ogólnie nie dał tego po sobie poznać. Objął mnie tylko jedną ręką i przesunął delikatnie na bok, sprawiając przy tym wrażenie, jakby miał zamiar wepchnąć mnie sobie za plecy i podejść do faceta w furgonetce - prawdopodobnie nie w celach towarzyskich. Czując jak mięśnie na jego ciele napinają się niebezpiecznie, przycisnęłam się do niego mocniej, odbierając mu szansę jakiegokolwiek ruchu bez konieczności ciągnięcia mnie za sobą, i kiwnęłam twierdząco głową.
Łajdak w furgonetce odchrząknął głośno, przez co oderwałam na chwilę twarz od miękkiego materiału bluzy Wyatt'a, żeby na niego spojrzeć. 
-Pomyliłaś moje Ducato z tym Shelby? - Wykrzywił szpetnie twarz. - Głupia dziewucha... - Splunął za szybę i odjechał z piskiem, zostawiając nas samych. 
Dopiero gdy biały tył furgonetki całkowicie zniknął za pierwszym zakrętem, wcisnęłam twarz w zagłębienie pod szyją Wyatt'a, dygocząc po części z zimna, po części ze strachu, który spłynął na mnie podwójną falą, gdy wreszcie dotarło do mnie jak blisko znalazłam się dziś granicy bezpieczeństwa. Zdążyłam nabrać dwa głębsze oddechy, które pomogły mi nieco się uspokoić, zanim zdałam sobie sprawę z tego, na kim właśnie się wieszam.
-Wsiadaj - kierowana miękkim, zaskakująco łagodnym głosem Wyatt'a, wślizgnęłam się na skórzane siedzenie obok pasażera w czarnej Cobrze, którą jak do tej pory widywałam jedynie w magazynach samochodowych ojca. Deepwood zamknął za mną drzwi, a chwilę później sam usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce, z rykiem uruchamiając silnik. - Jadę za nim.
Zesztywniałam mimowolnie, zmrożona widokiem jakiejś trudnej do rozszyfrowania emocji, która przemknęła po jego twarzy i oczach, sprawiając, że ściemniały jeszcze bardziej, stając się niemal czarne.
-Co? - Otworzyłam szeroko oczy, widząc jak kręci kierownicą i rusza dokładnie w tą samą stronę, w którą przed sekundą odjechał biały Ford Ducato. - Nie! To jest BARDZO zły pomysł. Nic się nie stało...
-Nie? - Obrzucił moją twarz długim, ironicznym spojrzeniem, by za chwilę przenieść wzrok na mój lewy nadgarstek i widniejący na nim, świeży siniak. - Może za chwilę zaczniesz też twierdzić, że sama sobie to zrobiłaś?
Zawstydzona przykryłam zaczerwienione miejsce drugą ręką i wzruszyłam ramionami. 
-Nie. To nic takiego. 
-Jak to NIC? - Wycedził przez zaciśnięte zęby, patrząc wprost przed siebie na drogę. -Zrobił ci coś jeszcze?
-Nic więcej się nie stało - zapewniłam pospiesznie, w duchu dziękując Bogu, że jest wystarczająco ciemno, by nie był w stanie zobaczyć rumieńców na mojej twarzy.
-Masz mnie za idiotę? Stałoby się, gdybym akurat tędy nie przejeżdżał. 
-Ale się nie stało! - Powiedziałam odrobinę ostrzej niż zamierzałam. - Poradziłabym sobie.
-Właśnie widziałem jak sobie radziłaś - powiedział z ironią. - Co ty sobie w ogóle myślałaś, stając o takiej porze przy drodze? Byłaś wyjątkowo naiwna, jeśli wydawało ci się, że po nocy jeżdżą tutaj sami porządni ludzie.
-Świetnie -syknęłam.- Tak czy inaczej to nie jest twoja sprawa. Dziękuję, że się zatrzymałeś, mam u ciebie dług wdzięczności, ale nie chcę o tym rozmawiać. Błagam cię, zawróć. Nie potrzebuję więcej problemów. Proszę.
Przez dłuższą chwilę wyglądał jakby się zastanawiał i kiedy już byłam niemal pewna, że po prostu puści moją prośbę mimo uszu, zahamował. 
-Jak chcesz - niemal warknął i zakręcił gwałtownie kierownicą, obracając samochód o 180 stopni. -  Mów jak mam jechać.
-Wystarczy, jeśli wysadzisz mnie w jakimś pierwszym możliwym miejscu. Dalej jakoś poradzę sobie sama.
-Możesz przestać stroić fochy?- Syknął, rzucając mi pełne irytacji spojrzenie. - Zawiozę cię do domu czy ci się podoba czy nie, więc lepiej powiedz gdzie dokładnie mieszkasz, bo prędzej czy później i tak sam znajdę drogę, a ty będziesz musiała siedzieć tu dłużej niż trzeba.
Przekonujący argument.
-Na najbliższym skrzyżowaniu w lewo, potem prosto i w prawo drogą dojazdową -mruknęłam, poddając się i zrezygnowana oparłam policzek o zimną szybę w oknie.
-Nie było to chyba aż takie trudne - wycedził, ale po chwili spojrzał na mnie już dużo łagodniejszym, prawie troskliwym wzrokiem. - Przepraszam, nie zamierzałem być dla ciebie wredny.
Nie będąc przygotowana na takie słowa przygryzłam tylko dolną wargę i wzruszyłam ramionami, a kiedy wreszcie postanowiłam się odezwać, zmieniłam temat:
-Mogę o coś spytać?- Nie zaprotestował, więc potraktowałam to jako przyzwolenie.- Co właściwie robiłeś o tej porze pod Walton's?
-Wracałem do domu.- Na jego ustach pojawił się nieco figlarny półuśmiech.
-Skąd?- Uniosłam brew.
-Mam podać ci dokładne współrzędne geograficzne, czy może wystarczy ci tylko adres?
-Mniejsza z tym - pokręciłam głową z irytacją.- To nie moja sprawa.
-Nie zagotuj przypadkiem, tylko się drażnię. Z Anchorage - odpowiedział na wcześniej zadane pytanie. - Musiałem załatwić tam kilka spraw.
Kiwnęłam głową ze zrozumieniem.
Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał, że za dwie minuty wybije druga w nocy, co oznaczało jedynie tyle, że od mniej więcej dwudziestu minut przebywałam w super odpicowanym aucie syna najbogatszego faceta w okolicy, który właśnie odwoził mnie do domu po tym, jak jakiś łajdus wziął mnie za prostytutkę i próbował zaciągnąć na szybki numerek w swojej równie co on obskurnej furgonetce.
To dość głupie, że akurat w takiej sytuacji przeszła mi przez głowę myśl, w której próbowałam zgadnąć liczbę dziewczyn (a wśród nich Parker) siedzących przede mną na tej samej skórzanej tapicerce. O tym, co mogło dziać się na tylnych siedzeniach, nawet nie miałam ochoty kontemplować.
-Mieszkasz nad samym jeziorem?- Pytanie Wyatt'a sprowadziło mnie na ziemię, zanim posunęłam się zbyt daleko w swoich refleksjach.
-Prawie - powiedziałam. - To dość odosobnione miejsce, ale jezioro wynagradza wszystko.
-Pływasz w nim?
-Kiedy tylko mogę - spojrzałam w jego stronę i widząc, jak nagle stężała mu twarz, zapytałam: Coś nie tak?
-Nie - posłał mi obojętny uśmiech i unieruchomił silnik, stając prawie pod samymi drzwiami do mojego domu.- Jesteś pewna, że chcesz wracać? Mamy jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby do rana obskoczyć kilka ciekawych miejsc.
Pokręciłam głową rozbawiona.
-Może innym razem. Dziś te kilka godzin przeznaczę raczej na regenerację przed całym dniem w szkole.
-Faktycznie, może i to nie taki głupi pomysł. Pod warunkiem, że się do niej wybierasz.
-Tak myślę. - Uśmiechnęłam się szeroko, dla odmiany szczerze i nacisnęłam klamkę od drzwi. - Dziękuję, że mnie stamtąd zabrałeś. - Przygryzłam wargę, zastanawiając się co jeszcze wypadałoby mi powiedzieć. - Odwdzięczę się, obiecuję.
Wysiadłam, zatrzaskując za sobą drzwi, a potem stanęłam przy wejściu do domu i obserwując jak wyjeżdża na drogę, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że rezydencja Deepwoodów leży przecież w przeciwnym kierunku do tego, w którym odjechał.



12 październik - niedziela, Mount Dew 

-O. Mój. Boże – W drzwiach do mojego pokoju pojawiła się podekscytowana twarz Mii. – Muszę ci coś pokazać, Val.
Patrzyłam podejrzliwie jak ubrana w szary dres, z włosami związanymi w długi kucyk na czubku głowy i z całkowicie pozbawioną makijażu twarzą prawie biegnie w moją stronę, przeskakując dzielące nas łóżko i machając przy tym czymś, co trzymała w ręce.
– Skąd to wzięłaś?- Wyrwałam jej z dłoni elegancką kartkę papieru, którą ze sobą przyniosła i zmarszczyłam brwi, odczytując ładnie wykaligrafowane słowo „Zaproszenie” na jednej stronie.
Mia uśmiechnęła się znacząco i przysiadła na skraju mojego łóżka, krzyżując przede mną swoje długie, smukłe nogi.
-Szukałam swojego potwierdzenia ukończenia szkoły i zajrzałam do tej szuflady, w której rodzice trzymają wszystkie dokumenty, a tam na samym wierzchu leżało to.- Wzruszyła ramionami. – Pomyślałam, że też może cię zainteresować. Przeczytaj.
Nieufnie przeniosłam wzrok z jej twarzy na zaproszenie. Już sam jego wygląd świadczył o tym, że nie wysłał go ktoś zwyczajny, pokroju znajomych taty z pracy. Papier był szczególnie elegancki, twardy i w beżowym kolorze, wytłaczany inicjałami „A.L.”, które połyskiwały lekko pod wpływem załamującego się światła. Całość była związana cienką złotą wstążką i przypieczętowana woskiem w ciemniejszym odcieniu, który został już wcześniej przełamany, z pewnością przez naszych rodziców.
Czując jak coraz bardziej narasta we mnie niezdrowa ciekawość, pospiesznie otworzyłam zaproszenie i skupiłam się na ciągu pochyłych, wąskich liter układających się w ręcznie zapisane złotym atramentem słowa:

Sz. P. Cornelio Foster Moore!

Mam niebywałą przyjemność zaprosić Panią wraz z rodziną na tegoroczne, jak najbardziej wyjątkowe obchody święta Samhain, które według tradycji nocą 31 października urządzone zostanie w skromnych progach Mojego obecnego domu, przy której to okazji będę także zobowiązany do przekazania Moim gościom pewnych jakże wspaniałych wieści!
Mniemam, że będzie to również cudowna sposobność ku przedstawieniu Najwyższej Radzie męża i szanownych córek Pani, czego nie może doczekać się również Mój zaufany zastępca, a także bliski Pański kuzyn Cain Foster wraz ze swoim niedawno odnalezionym wnukiem, na których prośbę wystosowałem również to zaproszenie.


Z niecierpliwością czekam na Nasze niedalekie spotkanie.
Dodam, że nigdy nie przyjmuję odmowy.

Z poważaniem
Przewodniczący Najwyższej Rady Arkadii
Alexius Laufeyson


Skończyłam czytać i uniosłam wysoko brwi, szukając wzroku starszej siostry.
-Nigdy wcześniej nie była zapraszana. Co się zmieniło?
-Być może ten odnaleziony wnuk Cain’a miał z tym coś wspólnego… Albo czegoś od nas chcą, co jest już trochę gorszą opcją.
Usiadłam obok Mii, jeszcze raz szybko odczytując treść zaproszenia.
-Dobrze wiedzą, że mama nie ma dwuczłonowego nazwiska – zauważyłam. – W dokumentach ma zapisane „Cornelia Moore”, bez panieńskiej nazwy jej rodu.
-Wiem, ale być może w ten sposób Alexius chciał jej subtelnie przypomnieć, że pamiętają o tym co zrobiła. – Zasugerowała.
-Albo po prostu dać do zrozumienia, że zaproszenie otrzymała tylko i wyłącznie ze względu na swoje bliskie pokrewieństwo z Radą.
-Możliwe. – Mia wydęła usta, jak zawsze, gdy intensywnie nad czymś myślała. – Jak myślisz, dlaczego nam nie powiedzieli? Zaproszenie dotyczy nas wszystkich, a Samhain jest już za dwa tygodnie. Nie odmówią chyba…
-To Alexius Laufeyson – przypomniałam przygnębionym głosem. – Jemu się nie odmawia, Mia. Sam nawet to napisał, tyle, że w subtelniejszy sposób.
-Racja. - Starsza siostra westchnęła przeciągle i położyła się na łóżku, wbijając swoje szare oczy w sufit. – Mój Boże, co my na siebie włożymy…
-To naprawdę jest według ciebie nasz największy problem? – Mruknęłam bez większego entuzjazmu i zatopiłam się w pościel, podążając za jej przykładem. – Tam nie będzie nikogo znajomego, Mi. Nawet Cain’a widziałyśmy z dziesięć lat temu... Te wszystkie snoby zrównają nas tam z ziemią.
-Nie, jeśli będziemy wyglądać i zachowywać się jak damy. Nie musimy przecież nawet z nikim rozmawiać. – Przekręciła się lekko na bok, żeby posłać mi jeden ze swoich bardziej złośliwych uśmiechów. – Poza tym nie do końca wcale nie będzie tam nikogo znajomego.
Uniosłam pytająco brew, nie mając zielonego pojęcia kto jeszcze oprócz nas mógłby musieć pojawić się na corocznych obchodach święta Samhain w Arkadii, i dopiero kiedy Mia znacząco puściła do mnie oczko, doznałam nieprzyjemnego olśnienia.
-Wyatt Deepwood na pewno dotrzyma ci towarzystwa w potrzebie, jeśli bardzo ładnie go o to poprosisz.
Przewróciłam oczami na dźwięk tego imienia i odwróciłam się do niej tyłem, nie mogąc dłużej znieść oglądania jej złośliwego uśmiechu.
Faktycznie, na początku nie przyszło mi do głowy, że Richard Deepwood jako Przewodniczący Stowarzyszenia Zmiennokształtnych prawdopodobnie co rok dostaje od Alexiusa zaproszenie na ten głupi bal (czy jakkolwiek to nazwać). Bo dlaczego by nie? Jest kimś ważnym. I bogatym, a właśnie takich ludzi Rada od zawsze trzyma blisko siebie, w szczególnych przypadkach przymykając oko na brak odpowiednich więzów krwi. Richard JEST szczególnym przypadkiem. Co lepsze, jest bliżej Rady niż moja matka, nie mając w swoich żyłach ani kropli Arkadyjskiej krwi. 
-Może Wyatt nie pojedzie – powiedziałam z nadzieją. – Przecież ledwo raz na jakiś czas przychodzi na Spotkania.
-Valerie, nie bądź naiwna... – Mia pogłaskała moje włosy i przesłodzonym, pełnym specyficznego rozbawienia głosem szepnęła mi do ucha – przecież sama mówiłaś, że komuś takiemu jak Alexius się nie odmawia. Nawet jeśli jest się Wyatt’em Deepwoodem.  



2 komentarze:

  1. Valerie zmienną jest. ;;
    Ciekawe co będzie się dziać dalej.

    OdpowiedzUsuń
  2. W tym tkwi chyba jej cały urok xd chyba z założenia ma być w większości zachowań nieprzewidywalna jak każda typowa kobieta hehe

    OdpowiedzUsuń