poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Wyatt

3 października - piątek, Mount Dew


Zgasiłem samochód i zatrzasnąłem za sobą drzwi, zostawiając go tak daleko od knajpy, jak tylko było to możliwe na niewielkim, pełnym dziur parkingu, po którym praktycznie co wieczór pałętały się całe tabuny meneli, pijanych dzieciaków ze szkoły i cholera wie czego jeszcze.
Napis "Walton's" świecił na czerwono, co jakiś czas migając w miejscu spalonej świetlówki przy literze "t", a wokół lokalu kłębiły się coraz to nowe grupki pijanych ludzi wchodzących lub wychodzących ze środka na papierosa.
O ile idąc przez parking w kierunku wejścia starałem się ignorować cholernie głośne techno wydobywające się z wnętrza lokalu, to kiedy już przekroczyłem próg budynku, całkowicie przestałem słyszeć nawet własne myśli.
Desperacko rozejrzałem się po wnętrzu, nawet nie do końca wiedząc, czego tak właściwie szukam, gdy niemal na samym wejściu ktoś złapał mnie za rękę.
-Hej, nie wiedziałam, że przyjedziesz...
Odwróciłem twarz w kierunku wysokiej blondynki opierającej się teraz o moje ramię i uśmiechnąłem się bez większego entuzjazmu.
-Niespodzianka.
Parker rozciągnęła swoje obficie pomalowane błyszczykiem usta w uśmiechu i zatrzepotała długimi rzęsami, prawdopodobnie zastanawiając się nad tym, co mogłaby powiedzieć, a ostatecznie kiedy nie udało jej się wymyślić niczego ambitniejszego, założyła ręce na piersi, celowo próbując zwrócić moją uwagę na swój dekolt. Z całkiem pomyślnym skutkiem, tak swoją drogą.
-Przysiądziesz się do naszego stolika?- Wywrzeszczała mi do ucha, jakimś cudem przekrzykując muzykę. -Nie odpuszczę ci, jeśli dziś ze mną nie zatańczysz!

Użyłem znacznej części swojej silnej woli, żeby przenieść wzrok z imponującego wycięcia w jej bluzce z powrotem na jej twarz i zmusić się do logicznego myślenia. Przypomnienie sobie po co tak właściwie tutaj jestem, zajęło mi jakieś trzy sekundy, a kolejne dwie uzmysłowiły mi, że właśnie przegrywam z prymitywną stroną bycia facetem.
-Przepraszam, ale najpierw muszę coś załatwić - powiedziałem wreszcie, posyłając Parker niewinny uśmiech.- Może później.
-Trzymam cię za słowo!- Odwzajemniła uśmiech i najwyraźniej zadowolona z siebie, otarłszy się wcześniej o prawie każdą część mojego ciała, zniknęła w tłumie tańczących nastolatków równie szybko jak się pojawiła.
Z ulgą wypuściłem powietrze przez nos i przeszedłem przez spore zbiorowisko ludzi czekających w kolejce do baru, żeby oprzeć się o blat, skąd miałem idealny widok na całą salę i większość stolików ustawionych przy ścianach. Powoli przeleciałem wzrokiem po twarzach w tłumie ludzi, bezskutecznie szukając wśród nich jasnoskórej szatynki o niebieskich oczach.
Valerie Moore przez cały tydzień niezwykle starannie skupiała się na unikaniu mnie w szkole, nie dopuszczając do sytuacji, w której mógłbym podejść do niej na odległość nie mniejszą niż dziesięć metrów. Na początku było to nawet zabawne, potem stało się frustrujące, a na koniec po prostu nudne i całkowicie pozbawione sensu. Chwilowo dałem sobie spokój z ganianiem za nią po całej szkole dopiero kiedy raz, na stołówce, niechcący na mnie spojrzała i wyglądała dosłownie tak, jakby za moment miała zamiar zwrócić swój lunch.
Mimo wszystko przez te kilka dni miałem wystarczająco wiele okazji, żeby jej się trochę przyjrzeć i dojść do niezwykle błyskotliwego wniosku, że jest w niej coś, co w jakiś niewytłumaczony sposób działa mi na nerwy.
Wyglądała z gruntu całkiem niewinnie. Raczej drobna, ale nie za niska, z czarnymi włosami i dużymi oczami o niedorzecznie szafirowym kolorze, w naturalny sposób kontrastującymi z bladą skórą i lekko czerwonymi ustami, była trochę bardziej niż przeciętnie ładna - jak obie jej starsze siostry i większość dziewczyn pochodzących ze zmiennokształtnych rodzin.
Za to jej zachowanie zdefiniowałbym jako w "wysokim stopniu irytujące".
W innych okolicznościach ciągłe odwracanie wzroku, nagłe zmienianie kierunku na korytarzu, kiedy nagle pojawiałem się gdzieś w promieniu kilkunastu metrów, wchodzenie do łazienki akurat wtedy, gdy zaczynałem iść w jej stronę i tym podobne, może nawet by mnie bawiło, gdyby tak idiotycznie nie zależało mi na tym, żeby ją przeprosić i mieć to, do cholery, z głowy.
-Co podać? - Harvey Walton, właściciel knajpy, patrzył na mnie wyczekująco zza baru, jednocześnie wycierając obie ręce w ścierkę.
-Może być szkocka z lodem.- Przesunąłem w jego stronę banknot, obserwując jak zaczyna uwijać się z przygotowywaniem trunku.- I dodatkowo mam jeszcze jedną sprawę...
-Co, znowu ktoś zrzygał kibel?
-Nie mam pojęcia - parsknąłem rozbawiony. - Chciałem raczej zapytać, czy nie było tu może dzisiaj Valerie Moore? Podobno pracuje u ciebie jako kelnerka.
Harvey popatrzył na mnie podejrzliwie swoimi dwukolorowymi oczami, prawie przewiercając mnie nimi na wylot, zanim odpowiedział:
-Val ma dziś wolne, ale jest tutaj ze swoimi przyjaciółmi. Zdaje się, że siedzą gdzieś po tamtej stronie. - Wskazał podbródkiem drugi koniec sali i podał mi szklankę ze szkocką. - Ale na twoim miejscu szukałbym jej raczej na parkiecie. Mam wrażenie, że delikatnie ją dziś poniosło...

***
Patrząc na śmiejącą się beztrosko Valerie Moore, po raz kolejny zastanawiałem się, czy aby na pewno swoją obecnością powinienem psuć jej wieczór. A przede wszystkim, czy faktycznie chcę być aż takim draniem.
Było w niej coś dziecinnego, kiedy w rytm muzyki wykonywała perfekcyjne obroty, kręcąc się w objęciach jakiegoś chłopaka, którego, jak mi się zdawało, nigdy wcześniej tutaj nie widziałem. Właściwie oboje ruszali się bardzo dobrze, ale to ona bardziej przykuwała uwagę i jednocześnie sprawiała przy tym, że w jakimś ciemnym zakątku mojej głowy zaczęła rodzić się dziwna, dość niepokojąca potrzeba odepchnięcia tańczącego z nią chłopaka na bok i zajęcia jego miejsca. Dziwne, jak na kogoś, kogo irytuje sama obserwacja jej zachowania.
Oparty jednym ramieniem o ścianę niewinnie obserwowałem jak kruczoczarne loki wirują wokół twarzy dziewczyny przy każdym jej ruchu, gryzłem się ze swoimi myślami i próbowałem wymyślić jakiś sposób na trzymanie języka za zębami, kiedy już nadarzy się okazja, żeby z nią wreszcie porozmawiać. Chciałem załatwić to w miarę po ludzku, bez zbędnego podnoszenia głosu i unoszenia się gniewem, kiedy coś nie będzie szło po mojej myśli. Wbrew wszystkiemu co wyznaję, chociaż odrobinę liczyłem na to, że potrafię się jakoś zrehabilitować i przede wszystkim odrobinę zyskać w jej oczach, nawet jeśli nie wniesie to zbyt wiele do mojego życia - wolałbym nie być jej wrogiem.
Sam dość dobrze zdawałem sobie sprawę, że lepszej okazji na złagodzenie nieprzyjemnego pierwszego wrażenia, jakie zostawiłem po sobie zeszłej soboty, mogę już nigdy nie mieć.
Valerie nawet z pewnej odległości wydawała się być dość głęboko wstawiona, podobnie zresztą jak jej taneczny partner, który, tak przy okazji, już sama swoją opaloną gębą powoli zaczynał wytrącać mnie z równowagi.
 Istniała więc niewielka szansa, że nasza mała królowa dramatu będzie w chociaż odrobinę lepszym nastroju na rozmowy z kimś, kim na co dzień z reguły konsekwentnie gardzi, niż byłaby całkiem na trzeźwo.
W najgorszym wypadku mogłem dostać jedynie w twarz, co prawdopodobnie nie było zbyt wygórowaną ceną za święty spokój.
Ostatecznie podjąłem to straszne ryzyko i dopiwszy wcześniej ostatni łyk mojej drugiej już szkockiej, która - jeśli mam być całkiem szczery - wcale nie pomagała mi w podejmowaniu poważnych decyzji, powoli zacząłem przedzierać się przez tłum spoconych ciał otaczających mnie ludzi, żeby zaraz móc znaleźć się za plecami czarnowłosej dziewczyny wczepionej teraz w tego opalonego wieśniaka z fryzurą godną mojej miotły ogrodowej.
-Odbijamy - powiedziałem, w tym samym momencie łapiąc ją w pasie i obracając w swoją stronę, żeby najdelikatniej jak to możliwe wyrwać ją z rąk Miotły.
-Ej, stary, co to miało być? - Chłopak spróbował z powrotem złapać Valerie za rękę, piorunując mnie przy tym swoimi lekko zamglonymi od wypitego alkoholu, lodowato szarymi oczami.
-Wyluzuj - posłałem mu niechętne spojrzenie. - Z chwilę ci ją zwrócę.
-Nie mam zam...
-Sean - weszła mu w słowo lekko zdezorientowana moim widokiem Valerie, która patrzyła teraz na zmianę na każdego z nas. - W porządku. Znajdę cię za dwie minuty.
Sean, jak zdaje się miał na imię, niechętnie kiwnął głową i uprzednio zerknąwszy na mnie ze złością po raz ostatni, wycofał się w tłum, prawdopodobnie po kolejnego drinka do baru.
Dopiero kiedy całkiem zniknął mi z oczu, odwróciłem twarz w kierunku dziewczyny, patrzącej na mnie teraz pytająco swoimi ciemnoniebieskimi oczami z lekko nieobecnym wyrazem twarzy, niewątpliwie świadczącym o zbyt dużej ilości drinków, jak na jeden wieczór.
-Dobrze się czujesz?- Zapytałem delikatnie zaniepokojony, podtrzymując ją w pasie, gdy zachwiała się nieznacznie na boki.
-Świetnie.- Zamrugała niepewnie i spuściła wzrok. Nie żeby jakoś specjalnie mnie to zdziwiło, skoro robiła dokładnie to samo za każdym razem, kiedy tylko znajdowałem się w jej polu widzenia.- Czego chcesz? Przykro mi, ale chyba nie mam ochoty na naszą kolejną rozmowę.
-Całkiem przypadkiem brałem taką opcję pod uwagę - przyznałem, uśmiechając się sardonicznie.- W końcu nie bez powodu sprawiłaś sobie tyle trudu, żeby przez cały tydzień omijać mnie z daleka w szkole. Zgaduję, że obecnie figuruję na pierwszym miejscu twojej czarnej listy?
-To nie do końca tak, jak myślisz...- westchnęła. - To prawda, że ostatnio dość skrupulatnie cię unikałam, ale na pewno nie uważam cię za mojego największego wroga, zwłaszcza jeśli ledwo się znamy. Ja... Wydaje mi się, że lepiej by było, gdybyśmy ze sobą nie rozmawiali i po prostu udawali, że się na znamy. Po prostu myślę, że nie potrafilibyśmy się dogadać, to wszystko.
-Naprawdę?- Starałem się ukryć rozbawienie.- Ja jestem pewien, że nie mielibyśmy z tym większego problemu, gdybyś nie uciekała bez słowa, za każdym razem, kiedy niechcący powiem coś nieprzemyślanego.
Podniosła znów oczy, żeby przez dłuższą, odrobinę niezręczną chwilę przyjrzeć się mojej twarzy.
Obserwowałem jak jej skóra nieznacznie blednie, jeszcze bardziej kontrastując z szafirowymi tęczówkami i niemal wiśniowym kolorem ust, otoczona niesfornymi kosmykami poskręcanych, kruczoczarnych włosów. Dopiero teraz miałem też okazję, żeby bliżej przyjrzeć się temu, co ma na sobie i stwierdzić, że w prostej, ale obcisłej granatowej sukience wygląda naprawdę... dobrze.
-Zabolało mnie to, co wtedy powiedziałeś - odezwała się po dłużej chwili ciszy, wstydliwie wzruszając ramionami. - I jestem na siebie zła, za to, że wtedy uciekłam. To było idiotyczne, wiem.
-Nieszczególnie.- Skrzywiłem się lekko, kompletnie nieprzygotowany na "pokorną, delikatną wersję Valerie Moore". - Idiotyczne było jedynie to, co do ciebie powiedziałem. Nie zdawałem sobie sprawy, że możesz to odebrać trochę inaczej, niż było to w mojej intencji. Chociaż właściwie teraz sam nie wiem, co było wtedy w mojej intencji.
-W porządku, też nie powinnam była tak pretensjonalnie się zachowywać. Nie powinnam była też rozmawiać z tobą na temat tego całego ślubu... Sam na pewno już wiesz, że to wszystko, to jakaś głupia pomyłka. A co do naszej sprzeczki, to masz prawo myśleć o mnie co tylko chcesz.
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem, przez dłuższą chwilę przetrawiając jej ostatnie zdanie, aż powoli zaczęła wzbierać we mnie irytacja. Słowo "ślub", które wisiało między nami od tamtego tygodnia w tamtej chwili wydało mi się całkowicie niegodne uwagi. To był osobny temat. Zresztą żenujący i bezdennie głupi. Chwilowo niespecjalnie leżący w kręgu moich zainteresowań..
-Nie zrozumiałaś mnie - zacząłem wolno, skupiając się bardziej na ostatnim wypowiedzianym przez nią zdaniu. - Nie chcę, żebyś wciąż żyła w przekonaniu, że uważam cię za plebs. BO NIE UWAŻAM, do cholery.
Valerie zamrugała niepewnie, siląc się na sztuczny uśmiech - trochę w jej wykonaniu nieudany, jeśli mam być całkiem szczery.
-Okej. Więc zakończmy tą sprawę raz na zawsze. - Westchnęła. - Przepraszam za swoje zachowanie w sobotę.
-Nie, to ja przepraszam. - Zmusiłem się do przybrania skruszonej miny.- Ty nie masz za co.
-Mam. Przyznaję, że trochę przesadziłam, zwłaszcza, że tak naprawdę nie powiedziałeś nic tak koszmarnie złego. Przynajmniej nie wprost.
Przechyliłem lekko głowę, marszcząc brwi ze skonsternowaniem.
-WCALE nie powiedziałem nic złego, do licha - Uściśliłem, używając tonu, który chyba nie był odpowiedni do rozmowy kapitulacyjnej, delikatnie mówiąc. - To ty sama przetworzyłaś sobie to wszystko tak, żeby zrobić ze mnie potwora. Po prostu przyznaj, że od początku miałaś już o mnie wyrobione zdanie i nawet gdybym w sobotę nie otworzył w ogóle ust, i tak dostrzegłabyś w moim zachowaniu jakieś podwójne dno.
-Więc po cholerę mnie przepraszasz, jeśli nie uważasz, że nie zrobiłeś ani nie powiedziałeś nic złego?!- Syknęła, wbijając we mnie rozognione spojrzenie ciemnoniebieskich oczu.
-A po cholerę ty mnie przepraszasz za swoje zachowanie, jeśli tak naprawdę uważasz, że wszystkiemu jestem winien ja?!
Przez chwilę mierzyliśmy się nawzajem rozgniewanymi spojrzeniami, aż w końcu Valerie otworzyła usta, zamknęła je i ponownie otworzyła, żeby wreszcie powiedzieć wyzywającym tonem:
-Moja matka uparła się, żebym cię przeprosiła. Zrobiłam to dla świętego spokoju.
-I zawsze tak chętnie słuchasz mamusi? - Zakpiłem, uśmiechając się krzywo.
-Nie mam zamiaru dłużej z tobą rozmawiać - wycedziła przez zaciśnięte zęby i odepchnęła mnie lekko, żeby prześlizgnąć się między moim ramieniem, a ścianą.
Wypuściłem powoli powietrze z płuc i ze zrezygnowaniem pokręciłem głową.
Spokojnie, Wyatt, licz, kurwa, do dziesięciu.
1, 2, 3...
-Wybacz, że to powiem, ale chyba masz jakiś problem z emocjami.- Wypaliłem.- I skłonności histeryczne.
-Co, proszę?- Odwróciła się gwałtownie, zaciskając pięści.
-To, co słyszałaś.
Dziewczyna zmrużyła oczy, a na jej twarzy pojawił się gniew.
-Cóż, domyślam się, że Deepoodowie dość dobrze znają się na psychiatrii.- Skomentowała uszczypliwie.
4, 5, 6....
Pieprzyć liczenie.
-To było nieuczciwe zagranie - odezwałem się po dłuższej chwili milczenia, rozjuszony aluzją do mojej rodziny. - Zwłaszcza jak na kogoś, kogo rodzice utrzymują z datków mojego ojca.
Para roziskrzonych szafirowych oczu wwiercała się powoli w mój brzuch, kiedy uśmiechałem się bezczelnie, nie mogąc już dłużej powstrzymywać swojego gniewu.
-To też było nieuczciwe - odparła, wyraźnie tężejąc na całym ciele.- Ta rozmowa od samego początku nie ma sensu.
-Pewnie by miała, gdybyś już na samym początku mnie nie skreśliła - zauważyłem całkiem niewinnie. -Wypadałoby, żebyśmy chociaż próbowali się tolerować, nie sądzisz?
-Może.- Mruknęła, nadal urażona po uwadze o jej rodzicach.- Co w takim razie proponujesz?
-Na początek może przestańmy skakać sobie do gardeł. - Uśmiechnąłem się kwaśno.- Powinno pomóc.
-W porządku, nie będę się z tobą kłócić, o ile za każdym razem nie będziesz próbował wyprowadzić mnie z równowagi.- Objęła się ramionami i wypuściła powoli powietrze przez nos. - Przyznaję, że faktycznie czasami mnie ponosi.
W ostatniej chwili powstrzymałem się przed głośnym prychnięciem, które prawdopodobnie ostatecznie przecięłoby naszą kruchą nić porozumienia, i tylko uniosłem znacząco brew, czego i tak - zdaje się - nie zauważyła.
-Więc może zawrzyjmy rozej... - nie zdążyłem dokończyć pytania, bo ku mojemu przerażeniu, z odległości nie większej niż półtora metra błysnął oznaczający problemy, gwiazdorski uśmiech Parker Smith, tak na marginesie mówiąc, kompletnie narąbanej. - Parker, nie teraz... - Wymamrotałem, kiedy rzuciła mi się na szyję, bezceremonialnie odpychając Valerie biodrem na bok.
-Nareszcie cię znalazłam - wymruczała w moją szyję, przy okazji przyprawiając mnie o mdłości ostrym zapachem swoich perfum zmieszanym z wyraźną wonią wódki, która wydobywała się z jej ust przy każdym wypowiedzianym słowie. - Obiecałeś mi coś, kotku.
Valerie odchrząknęła, z powrotem przywracając moją uwagę i uśmiechnęła się enigmatycznie, podczas gdy Parker chyba nawet jej nie zauważyła.
-Nie będę wam przeszkadzać - powiedziała, zerkając przelotnie i wyraźnie niechętnie na blondynkę, która szeptała mi coś do ucha najwyraźniej bez świadomości, że w ogóle jej nie słucham, w ogóle niezainteresowany tym, co ma do powiedzenia. Valerie posłała mi jeszcze jedno spojrzenie pełne politowania i półtorej sekundy później zniknęła w tłumie.
-Pa.- Mruknąłem już raczej sam do siebie i zawiesiłem wzrok na jakimś przypadkowym punkcie przed sobą, walcząc z zalewającą mnie falą sprzecznych emocji.
Zdawałem sobie sprawę, że źle to wszystko rozegrałem, ale i tak nie było tak źle, jak się spodziewałem. Nie doszło do rękoczynów, a to już dobrze o czymś świadczy. Gdyby tylko nagle nie pojawiła się zalana w trupa Parker, pewnie nawet moglibyśmy zdobyć się na coś takiego, jak uściskanie sobie nawzajem dłoni na zgodę.
-Wyaaaatt... - Przesłodzony głos blondynki podziałał na mnie trzeźwiąco.
Odwróciłem twarz w stronę wciąż tępo uśmiechającej się Parker z jakiegoś powodu przytulonej do mojego boku i uniosłem brew z rozdrażnieniem.
-Ogarnij się, do cholery - syknąłem.
-Jesteś za bardzo spięty. - Zachichotała, w między czasie przechylając się lekko w bok na swoich wysokich obcasach. -Zaszalejmy dziś, kotku. Będzie zaabawnieeee..
-Nie wątpię - prychnąłem, patrząc jak próbuje pomalować sobie usta błyszczykiem, dość nieskutecznie, delikatnie to ujmując.- Zbieraj się, odwiozę cię do domu. 


2 komentarze:

  1. Ależ wy się doskonale rozumiecie z Valerie xDD Nie ma to jak kłócić się przy każdej rozmowie :P
    ps: fajnie, że znów jednak napisałeś :)

    OdpowiedzUsuń