niedziela, 2 lipca 2017

Connie (NOWE!!!!!!!)

13 października, Mount Dew

Siedziałam na bardzo miękkiej kanapie, w którą wręcz się zapadałam, a uczucie to sprawiło, że zachichotałam jeszcze głośniej. Czułam aksamitny materiał obicia, który drażnił moją rozgrzaną do granic możliwości skórę, a to jeszcze bardziej potęgowało przyjemność, którą odczuwałam w tej chwili. Mruknęłam z zadowoleniem, wsuwając się jeszcze głębiej w mięciutką nicość mebla, która zdawała się nie mieć końca. Nie mogłam przestać chichotać, więc mój śmiech mieszał się wraz z pomrukiwaniem, tworząc bliżej nieokreślone, zgłuszone dźwięki.
Niespodziewanie poczułam jak ktoś pociąga mnie w swoją stronę, co sprawiło, że przez moje ciało przebiegło stado dreszczy. Cały czas czułam czyjś drażniący dotyk na talii, ale nie potrafiłam zlokalizować swojego aktualnego położenia. Wiedziałam, że siedzę, ale uczucie jakie temu towarzyszyło było dość mylące. Dryfowałam fizycznie i psychicznie, nie mogąc przestać się śmiać i uśmiechać.
Boże, było mi tak dobrze.
Coś mokrego zaczęło jeździć wzdłuż mojej szyi, a jedyne co mogłam zrobić to pojękiwać z przyjemności, mimo iż w głębi zapaliła mi się czerwona lampka. Spięłam się na sekundę, chcąc otworzyć oczy, ale powieki były za ciężkie. Chciałam odepchnąć od siebie właściciela ust, które wpijały się w linię mojej szczęki, ale moje ręce będące w tym momencie jak z waty odbiły się od twardej przeszkody. Moje ciało kolejny raz przeszyły dreszcze, a w podbrzuszu wybuchła kolejna fala, rozlewającego się po całym mym organizmie, przyjemnego ciepła. Z ust ponownie wyrwał mi się cichy jęk, któremu towarzyszyła chęć przysunięcia się do obiektu, który był odpowiedzialny za moje uniesienia.
Moje ciało chciało więcej, a mózg nie miał siły już walczyć, więc mimowolnie wygięłam się w łuk, co sprawiło, że moja klatka piersiowa zaczęła się ocierać o przeszkodę przede mną.
- Stary, ale ona ma fazę – usłyszałam z oddali, jakby wydobywający się z próżni głos, ale w tej chwili był on dla mnie najmniej istotny.
- Jak myślisz, ile ją będzie trzymało? – ten głos rozbrzmiał bardzo blisko mnie. Słowa wypowiedziane prosto do mego ucha odbiły się echem w mojej obolałej głowie, sprawiając jeszcze większe zawroty.
– Zatrzymajcie to – jęknęłam, gdy uczucie zadowolenia zastąpił nagły ból, i mocno wbiłam się palcami w ciało przede mną, którym okazało się męskie ramię.
- Chyba ją puszcza – syknął z niezadowoleniem mężczyzna, do którego przyczepiłam się dłońmi.
Ból w czaszce narastał coraz bardziej, ale i tak moją uwagę bezustannie przykuwała czyjaś dłoń, która raz po raz sunęła wzdłuż mojej talii. Spojrzałam zamroczonym wzrokiem przed siebie i mimowolnie skrzywiłam się, czując kolejną dawkę nieprzyjemnego uczucia, które przypominało stado kauczukowych piłeczek odpijających się w samym środku mojej czaszki. Gdzieś pomiędzy bezkształtnymi plamami przysłaniającymi mi obraz przede mną zobaczyłam specyficznie wyglądający łańcuszek osoby, na której torsie aktualnie leżałam.
- Kellan? – wychrypiałam, bezskutecznie próbując się wyprostować. Moje ciało było bezwładne i i tak prędzej czy później znowu opadało na chłopaka, którego ręka przez cały czas spoczywała na moim zaczerwienionym od podniecenia policzku. Blondwłosy znajomy leniwie zjeżdżał dłonią w dół, nie omijając przy tym piersi i wewnętrznej strony uda.
- Otwórz buzię, mała – mruknął mi wprost do ust, zataczając kręgi na mojej rozgrzanej skórze. Faza powoli mnie puszczała, co oznaczało że narkotyk przestawał działać, a mój umysł na nowo zaczął kalkulować całą sytuacją. Nagle ogarnął mnie niepokój, a moje ciało całe się spięło. Chciałam odepchnąć od siebie rękę Kellana, ale to sprawiło, że ten mocniej wbił we mnie palce, zapewne pozostawiając na moim ciele kolejne ślady. Wessałam powietrze przez zaciśnięte zęby.
Nie chciałam, żeby mnie dotykał. Nie chciałam kolejnych siniaków i kolejnej dawki narkotyków.
- Ja nie chcę – załkałam, zawieszając wzrok na wreszcie chodź trochę wyraźniejszej twarzy kolegi.
- Otwórz usta – powtórzył zirytowany, a jego dłoń momentalnie ścisnęła moje policzki, zmuszając mnie do rozchylenia warg.
- Nie chcę – jęknęłam, ponawiając próbę odepchnięcia od siebie Kellana.
Niespodziewanie mój policzek przeszył pulsujący ból. Zostałam spoliczkowana, a przez to straciłam równowagę i spadłam z kolan blondyna wprost na zimny i twardy beton. Z moich oczu zaczęły płynąć łzy, które dodatkowo podrażniały już i tak całe obolałe, soczyście zaczerwienione miejsce na twarzy. Gwałtownie spuściłam głowę, kuląc się jak małe, bezbronne zwierzę znajdujące się w klatce razem z rozwścieczoną bestią. Kilka milimetrów od mej twarzy znajdowały się bardzo dobrze mi znane buty, a już po chwili ich właściciel brutalnie złapał mnie za włosy, zmuszając do tego, bym na niego spojrzała. Brunet stojący przede mną bawił się w najlepsze widząc moje łzy i przerażenie. Jego usta wykrzywiał diaboliczny, niemal psychopatyczny uśmiech. Sprawiało mu to przyjemność. Mój strach, moje krzyki, płacz, błagania. Karmił się tym. Był pieprzonym sadystą, a ja byłam za słaba i zbyt przerażona by móc mu się postawić. Moje ciało należało do nich. Rządzili moim życiem jak chcieli, a ja nie mogłam z tym, nic zrobić. Pocieszała mnie tylko jedna myśl: Zawsze mogłoby być gorzej.
- No dalej malutka – zachęcał Kellan, który teraz klęczał obok mnie w jednej z dłoni trzymając maluteńki brązowo zielony listek – Chyba nie chcesz, żeby ktoś sprał ci tę piękną buźkę.
Mówiąc to spojrzał na nadal stojącego nade mną bruneta, którego uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej.
Z przerażeniem spojrzałam na obydwu chłopaków, po chwili posłusznie rozchylając wargi. Blondyn z zadowoleniem poklepał mnie po głowie, jak zazwyczaj poklepuje się swojego pupila i położył na mym języku gorzką roślinę. Zamknęłam usta i próbując powstrzymać odruch wymiotny, zaczęłam ssać i gryźć narkotyk. Już po kilku sekundach odczułam początkowe działanie specyfiku, a po kolejnych kilku minutach ponownie zawładnęła mną fala euforii.

Gwałtownie uniosłam się do pozycji siedzącej, ciężko dysząc i na darmo próbując uspokoić szalenie bijące serce. Zakryłam usta drżącą ręką, zagłuszając tym samym cichutki szloch wyrywający się spomiędzy mych rozedrganych warg. W kącikach oczu zakręciły się pojedyncze, słone łzy, które od razu starłam wierzchem drugiej dłoni.
Rozsadzało mi głowę, a ja nie mogłam nawet jęknąć, ponieważ obiecałam sobie, że już nigdy nie będę słaba. Nadal czułam na języku gorzki smak narkotyku, mimowolnie czując chęć na kolejną jego dawkę.
Nie! Wrzasnęła moja podświadomość, starając się odsunąć myśli od złudnego pragnienia zaspokojenia i poczucia uwolnienia od trosk.
To wszystko przez nich… Przez nich w bardzo młodym wieku znajdowałam się na skraju narkomanii, przez nich nie mogłam patrzeć na siebie w lustro, przez nich ukrywałam się pod szczelnie zakrywającymi moje ciało ubraniami i maską, którą każdego dnia, z samego rana zakładałam na swą twarz, by nikt nie dowiedział się o koszmarze, którym było moje życie.
Nie chciałam litości, nie chciałam „zrozumienia” ze strony rówieśników. Pragnęłam samotności i spokoju, które dawały mi narkotyki i przebywanie sam na sam z moimi demonami, które Oni stworzyli.
Nie mogłam się rozpaść w tej chwili, nie teraz gdy po prawie dwóch latach, nareszcie zaczęło mi się układać. Wstałam szybko z łóżka i od razu skierowałam się w stronę łazienki, gdzie zrzuciłam z siebie przepoconą koszulkę, która służyła mi za piżamę, po czym weszłam pod prysznic, odkręcając do samego końca kurek z zimną wodą. Na krótki moment dało mi to ukojenie, dopóki moje myśli ponownie nie zaatakowały obrazy z przeszłości. Drżącą ręką sięgnęłam do drugiego kurka i bez namysłu odkręciłam gorącą wodę. Momentalnie łazienkę wypełniła dusząca, gęsta para, skraplająca się przy zetknięciu z zimną powierzchnią płytek w odcieniu kości słoniowej, pokrywających całą podłogę oraz znaczną część czterech ścian pomieszczenia.
Dopiero teraz, gdy moją skórę zaczęły pokrywać czerwone plamy, a oddech pogłębił się by móc złapać jak największą ilość powietrza, moje serce zwolniło rytm, a ciało przestało drżeć, dając mi tym upragnioną chwilę ukojenia.
****
Po długiej kąpieli przeszłam z powrotem do pokoju i odruchowo spojrzałam na zegarek, który wskazywał godzinę 4:37.
No pięknie, co ja mam teraz robić przez prawie trzy godziny
Złapałam się za głowę, a chwilę później podeszłam do szafy. Nie chciało mi się już spać, a na dzisiaj nie miałam nic do zrobienia w warsztacie, co oznaczało, że nie mogłam się tam zaszyć, jak to zwykle miałam w zwyczaju, w trudnych chwilach. Postanowiłam więc, całkowicie spontanicznie wybrać się na krótką wycieczkę, na tyle długą by nie pokazywać się w domu do godzin popołudniowych, ale na tyle krótką, by bez przeszkód zdążyć do szkoły.
Zarzuciłam na siebie pierwszą lepszą koszulkę, do której dobrałam byle jakie spodnie, a do plecaka włożyłam rzeczy na zmianę, po czym napisałam krótką notkę i schowałam ją w miejscu, w którym mógł ją znaleźć tylko i wyłącznie tata, zaznaczając w niej, by nie mówił mamie, gdzie się udałam.
Gdy rozejrzałam się po pokoju i upewniłam się, że o niczym nie zapomniałam, podeszłam do okna i zwinnie, jak przystało na zmiennokształtną, wyszłam na dach, z którego przy pomocy rosnącego, pod naszym domem drzewa, zeskoczyłam na ziemię.
Mimowolnie otrzepałam ręce i ruszyłam biegiem w stronę lasu, zmuszając wszystkie, nawet najmniejsze mięśnie do wysiłku, po to by jak najszybciej zniknąć w gęstwinie.



wtorek, 18 kwietnia 2017

Harvey

13 października, Mount Dew

- Kurwa!
Syknąłem, zagłuszając głos Meredith Brooks dochodzący z radia, kiedy róg ciężkiej, dębowej szafki wyśliznął mi się z rąk, tym samym pozwalając staremu meblowi opaść całą swoją masą prosto na moją stopę, boleśnie ją miażdżąc. Zacisnąłem dłonie w pięści tak mocno, że pobielały mi kostki, i starając się nie wyrzucać z siebie zbyt wielu przekleństw, oparłem się o brudne, balkonowe okno na łokciach. Po kilku ciężkich oddechach między zaciekami na szybie pojawiły się ślady pary, a pulsujący ból i dzwonienie w uszach zaczęły ustępować nieprzyjemnemu mrowieniu. W takich chwilach naprawdę miałem ochotę rzucić się na kolana i dziękować matce naturze za to, że oprócz tej pieprzonej długowieczności i miłości do whisky obdarzyła mnie też przyspieszonym metabolizmem. Tego, że połamałem co najmniej dwa place u nogi i część śródstopia, byłem niemal tak samo pewien jak tego, że za tydzień nie będzie po wszystkim nawet śladu.
Ból znikał, pozostawiając po sobie już tylko tępe kłucie, co nie zmieniało faktu, że nadal musiałem się pozbyć tego drewnianego cholerstwa. Szafka była zbyt ciężka i za duża, żebym mógł wynieść ją o własnych siłach – to już miałem okazję sprawdzić. Że też za najlepszą kryjówkę na oszczędności uznałem akurat tą, do której sam nie mogłem się dostać. Normalni ludzie trzymają takie rzeczy na koncie w banku, a nie w sejfie zamontowanym w ścianie przez poprzedniego właściciela. Ale ty nie jesteś normalny, prawda Walton?
Odwróciłem się od okna i wypuszczając powietrze z płuc, zrobiłem dwa kroki w stronę drewnianego mebla ukrywającego sejf. Starałem się ignorować zdrętwiałą nogę i fakt, że muszę się przez nią poruszać jak pingwin z silnym parciem na pęcherz. W tym wypadku miałem już tylko dwie opcje. Pierwsza wymagała zaangażowania osób trzecich i mnóstwo straconego czasu – na znalezienie kogoś kto z radością popędzi mi z pomocą w sobotnie popołudnie i na tłumaczenie czemu Harvey Walton musi nagle wyciągnąć z podziemi wszystko co schował na czarną godzinę.
Druga opcja była szybka, prosta i bezbolesna. Jeśli znam drogę na skróty, to dlaczego miałbym z niej nie skorzystać?
Nieznacznie uniosłem lewą rękę i poczułem jak przez moje ramię, aż do nadgarstka przechodzi delikatna fala ciepła. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, kiedy w powietrze najpierw wzbił się tuman kurzu z podłogi, a następnie masywne, drewniane nogi szafki misternie rzeźbione na wilcze łapy uniosły się kilka dobrych centymetrów nad ziemię. Poruszając dłonią zacząłem powoli przesuwać stary mebel na drugi koniec pokoju.
Spock rozwalony w kącie na wypłowiałych poduszkach niczym sułtan, podniósł łeb nadstawiając uszu i zaczął wlepiać swoje błyszczące ślepia to w lewitujący mebel, to we mnie.
- No co? - wzruszyłam ramionami. To takie proste. Wystarczy drgnienie powiek albo ruch palcem. Nie musiałem się nawet specjalnie skupiać. To tylko jedna, mała rzecz, a przecież tak mogłoby być codziennie. Tak jak kiedyś…
Uśmiechał zniknął. Potrząsnąłem głową próbując odpędzić kuszące myśli powoli wkradające się do mojej głowy. Nie pozwalaj sobie, Walton.

sobota, 15 kwietnia 2017

Eric Moore

Tajne spotkanie, las w okolicach Mount Dew

Cisza, która zapadła wśród dwudziestu zebranych, z każdą kolejną sekundą stawała się coraz trudniejsza do zniesienia.
Niektórzy wymieniali ze sobą zaniepokojone spojrzenia, co rusz spoglądając na swoich sąsiadów, jakby w poszukiwaniu potwierdzenia ich własnych obaw. Inni natomiast, tacy jak burmistrz Marks, stale wodzili wzrokiem po pobliskich drzewach, z wypisanym na twarzy niebywałym wręcz napięciem wypatrując jakiegokolwiek nieproszonego gościa. Spotkanie było tajne, nie było to jednak równoznaczne z bezpieczeństwem.
-Uważam, że ukrywanie wszystkiego przed Richardem jest ogromnym błędem... - Olivia Collins jako pierwsza postanowiła przerwać uporczywe milczenie. - To jakieś nieporozumienie.
-Olivio, nawet nie wiesz o czym mówisz! - Ostry ton, z jakim Eric Moore zwrócił się do kobiety, mógł świadczyć tylko i wyłącznie o głębokiej irytacji. Tej nocy usłyszał już wystarczająco wiele bzdur. - Nawet ty musisz zdawać sobie sprawę, że Deepwood jest zbyt stronniczy, żeby brać w tym wszystkim udział. Nie mamy innego wyjścia, jak trzymać go z daleka od tej sprawy. Przynajmniej dopóki nie dowiemy się, czy wszystko, co do tej pory usłyszeliśmy, jest prawdą.
-Nie muszę czekać na Samhain, żeby widzieć, że to czyste kłamstwo. - Olivia wyprostowała się i zmrużyła oczy, jak zawsze kiedy była pewna swojej racji. - Czy nie potwierdza tego chociażby fakt, że On nie przyszedł do nas osobiście? Pośrednik, który przekazał nam tą informację może być oszustem, pachołkiem Rady wysłanym, żeby poddać nas próbie lojalności. Być może sami zakładamy sobie właśnie pętlę na szyję. 
-Zjawianie się tutaj osobiście w jego sytuacji byłoby równoznaczne ze śmiercią. Widzieliśmy list, który był podpisany jego ręką, Cornelia nie ma co do tego wątpliwości.
-Podpis nie jest trudno podrobić, Ericu.
-Olivia ma rację - odezwał się kolejny kobiecy głos. - Nie mamy żadnej pewności, że On żyje, a dopóki sam się tutaj nie zjawi, nie będziemy w stanie zweryfikować tej informacji.
Eric Moore, walcząc z nieprzyjemnym uczuciem niesmaku, obejrzał dokładnie swoje dłonie. Były suche i popękane, po części od ciężkiej pracy, a po części ze zdenerwowania.
Będąc człowiekiem niezwykle statecznym, pełnym wiary w ludzi i skłonnym do kompromisów, znalazłszy się w sytuacji, w której musiał podjąć się tak wielkiego ryzyka, czuł się niewyobrażalnie wręcz nieswojo. Cel był słuszny, owszem, ale cena, jaką trzeba było zapłacić za jego osiągnięcie, mogła okazać się wysoka. Jednak nigdy zbyt wysoka, jeśli stawka toczyła się o jego własne córki.
Nie mógł pozwolić by ktoś mógł je skrzywdzić. Nie potrafiłby patrzeć na cierpienie żadnego ze swoich trzech pięknych dziewczynek. Wszystko, co robił, zawsze robił dla nich. Tym razem wcale nie miało być inaczej.
-Czy wy wciąż nie rozumiecie o kogo toczy się cała ta gra? - Zapytał, z całą swoją starannością przejeżdżając wzrokiem po twarzach wszystkich zebranych przedstawicieli rodzin. - Chodzi o nasze dzieci. Jeżeli podczas najbliższego Samhain Alexius potwierdzi nasze przypuszczenia, to właśnie one znajdą się w największym niebezpieczeństwie. Przynajmniej jedno z nich zginie. - Korzystając z chwili pełnej napięcia ciszy, ponownie rozejrzał się wokół siebie. - Czy tego naprawdę chcecie? Stracić swoje dzieci?!
Przez niewielki tłum przetoczył się cichy szmer, a część głów pochyliło się na znak zgody. Nie było wśród nich jednak Howarda Marksa.
-To, co tutaj robimy, to zdrada. - Syknął, nie pozwalając sobie przy tym nawet na najmniejsze drgnięcie powieki. Ze wszystkich zebranych, to on miał najlepsze relacje z Przewodniczącym i najwięcej do stracenia, jeśli cokolwiek wyszłoby na jaw. - Bunt to czysty absurd, nie ma szans na powodzenie. Ta historia już raz się zdarzyła, po co mielibyśmy ją powtarzać?!
-Nie podejmujemy się spisku dla zabawy, Howardzie. Jeżeli nawet do czegoś dojdzie, to tylko z braku lepszego wyboru. Tak czy inaczej, musimy liczyć się ze stratami.
Burmistrz pokręcił głową z mieszanką zdumienia, złości i strachu, która pojawiła się na jego twarzy.
-Nie pozwolę, żeby ktokolwiek ryzykował życie dla kogoś, kto od lat powinien być martwy - warknął. - To oszust, któremu daliście się zwieść! Wolę, żeby mój syn przeszedł Próbę, niż ginął dla człowieka pozbawionego honoru i zasad.
-Mówisz tak tylko dlatego, że Rada ci sprzyja, Marks - odpowiedział mu ostro Jack Williams, ojciec Claytona, z którym przyjaźniła się Valerie.- Dobrze wiesz, że nawet jeśli Alexius naprawdę zarządzi Próbę, Ian będzie bezpieczny. To samo możemy powiedzieć o Dean'ie Collins'ie, Bryce'ie Witherspoonie czy - a raczej przede wszystkim - Wyatt'cie Deepwoodzie. Cała reszta nie posiada żadnych przywilejów. Tak, jak powiedział Eric, któreś z naszych dzieci zginie. Jeśli mamy wybór pomiędzy dobrowolnym wystawieniem ich na okrucieństwo Alexiusa a podjęciem próby odzyskania wolności, która nie powiodła się naszym poprzednikom, ja wybieram to drugie.
-Ja również. - John Lee kiwnął skwapliwie głową.
-I ja -odezwała się kobieta, której imienia Eric nie potrafił sobie przypomnieć.
-My też. - Kolejne osoby wyrażały zgodność ze słowami Williamsa.
-Nie zamoczę w tym swojego palca, nim nie zobaczę Go na własne oczy - Marks odezwał się po dłuższej chwili uporczywego milczenia. - Jeśli chce buntu, niech zwoła go osobiście. Wtedy być może przemyślę moją decyzję jeszcze raz.
-A co z Richardem? - Przypomniał ktoś. - Jak długo zamierzacie to przed nim ukrywać?
-Tak długo aż nie będziemy stuprocentowo pewni po której stanie stronie.
-W takim razie nie liczcie na to, że jego zdanie będzie różniło się od mojego - prychnął burmistrz. - Deepwood jest już jedną nogą w Radzie i woli władzę od bezsensownego ryzyka. Zapominacie, że dla Richarda upadek Rady oznaczałby niewymierne straty. On kocha bycie Przewodniczącym, miliony na koncie już go nie satysfakcjonują.
Eric Moore nie mógł nie zgodzić się z taką opinią. Richard Deepwood nie był typem człowieka, którego drogą do spełnienia są pieniądze. Pragnął władzy i był zdecydowanie zbyt ambitny, żeby zrezygnować z prawie osiągniętego już celu na rzecz tak ryzykownego przedsięwzięcia, zwłaszcza, jeśli sam nie miał powodów do nienawiści w stosunku do Alexiusa Laufeysona.
Życie jego syna nie było zagrożone, Rada nie skrzywdziłaby żadnego członka rodziny swojego najwierniejszego sługi.
I właśnie z tego powodu Ericowi tak bardzo zależało, żeby związać go z Valerie. Uroczą, obdarzoną skłonnością do kłopotów, samowolną i nieostrożną, a przy tym swoją ulubiona córką - najmłodszą z trójki jego pięknych dziewczynek.
Odkąd tylko usłyszał pogłoski o planach Alexiusa, nie potrafił wyrzucić z głowy obrazu swojej nie tak dawno jeszcze małej Valerie, ginącej podczas Próby. Miała w sobie zbyt wiele cech, które mogłyby ją zabić. Jedynym sposobem, żeby zwiększyć jej szansę na przeżycie, był Wyatt Deepwood i Eric zamierzał zrobić wszystko, by ich do siebie zbliżyć.
-Wstrzymajmy się z ostatecznymi postanowieniami do czasu, kiedy wrócimy z Samhain. Alexius ogłosi wtedy swoje nowe postanowienia, a my zyskamy pewność co do tego, czy pogłoski o Próbie są prawdziwe. Wtedy zdecydujemy większością głosów.
-Głupcy. - Staruszka, która do tej pory przysłuchiwała się biernie dyskusji, przeszyła Moore'a złowróżbnym spojrzeniem niebieskich oczu. - Próby nigdy nie są niczym innym, jak tylko odpowiedzią na bunt. - Uśmiechnęła się, ukazując widoczne braki w uzębieniu. - Rada jest tak silna jak silna jest jej najwyższa jednostka. Siłą Alexiusa jest nieśmiertelność, którą utracił lata temu, jeśli więc ptaszki mówią prawdę i Laufeyson odzyskał swoje źródło życia, Rada znów stanie się niezniszczalna. Waszym jedynym zmartwieniem powinno być zgładzenie tego, co czyni Najwyższego silnym. W innym wypadku nigdy nie staniecie się wolni.

czwartek, 13 kwietnia 2017

Valerie

10 października - piątek, Mount Dew

-Przyjaźnimy się od wielu lat. Pewnie wiesz, że swego czasu chodziłem do prywatnej szkoły w Anchorage, w każdym razie dopóki mnie z niej nie wyrzucili. - Wyatt wzruszył obojętnie ramionami, ale jego twarz przybrała ledwo zauważalny grymas. - Tamten okres zaliczam raczej do najgorszego w moim życiu. Właśnie wtedy poznałem Franky, dzięki niej Sida, a później też całą resztę. Wszyscy oprócz Franky byli starsi ode mnie, razem tworzyli jakiś dziwny rodzaj rodziny, do której zgodzili się mnie przyjąć. Jay jest z nas najmłodszy, ma 16 lat i patologicznych rodziców. To ciężki przypadek, ale traktujemy go jak młodszego brata i tylko dlatego nie udało mu się jeszcze zaćpać na śmierć.
Przygryzłam dolną wargę, pozwalając, żeby słowa Wyatt'a powoli dotarły do mojej świadomości.
-Dlatego nie utrzymujesz bliskich relacji z nikim z Mount Dew? Dlatego, że przyjaciół masz tutaj?- Spytałam wreszcie, targana dziwną mieszanką uczucia urazy i zrozumienia.
-To trochę bardziej złożona sprawa.- Jego brązowe oczy pod wpływem mroku przybrały dużo głębszy, niemal czarny kolor. - Mam wiele powodów, żeby nie zawierać tam bardziej zażyłych relacji, niż jest to konieczne.
-Na przykład?- Unoszę jedną brew. Za kogo on się, do cholery, uważa?
-To temat na inną okazję, Val.
Przewróciłam oczami, próbując w ten sposób zamaskować dziwne uczucie, które wywołał u mnie dźwięk zdrobnienia mojego imienia w ustach Deepwooda. Do tej pory mówili tak do mnie tylko przyjaciele i rodzina. W drodze dedukcji, jeśli SAMA poprosiłam Wyatt'a, żeby mówił do mnie w ten sposób, to oznacza, że podświadomie uznałam go za kogoś na szczeblu co najmniej dobrego znajomego. Idąc dalej tym tropem, trochę za bardzo się zagalopowałam.
-Świetnie. -Odepchnęłam się od ściany, swoim wyrazem twarzy dając mu do zrozumienia, że wcale nic nie jest "świetnie". - Jeszcze nie skończyłam, ale resztę pytań zostawiam na później.
Wyatt uśmiechnął się ledwo zauważalnie, ładnie - przy tym jednak niekoniecznie szczerze.
-Masz jeszcze jakieś specjalne żądania?
-Tak - odparłam po nie dłuższym niż sekundowym namyśle.- Chciałabym niedługo wrócić do Mount Dew, bo jutro rano muszę być w pracy.
-Jak sobie życzysz - powiedział. - Obiecuję, że jak tylko znajdziemy Jay'a, zawiozę cię do domu.
-Jasne.- Uśmiechnęłam się, powoli zaczynając dostrzegać te bardziej pozytywne cechy Deepwooda, którego, bądź co bądź, tak naprawdę wciąż niewiele znałam.- Od jakiego miejsca zaczniemy? Anchorage jest duże, a nas tylko dwójka...
-Nie musimy szukać. - Perfekcyjnie wykrojone usta Wyatt'a wygięły się ironicznie. - Wiem gdzie jest.

wtorek, 21 marca 2017

Wyatt

10 października - piątek, Mount Dew

-Reszta? - Para intensywnie niebieskich oczu prześlizguje się nieufnie po mojej twarzy. - Czyli?
Uśmiecham się, za wszelką cenę nie mogąc pozwolić, żeby sytuacja znów wymknęła mi się spod kontroli, i wskazuję na pudełko z jedzeniem, które w dalszym ciągu trzyma w dłoni.
-Jedzenie czeka - mówię, przekrzywiając lekko głowę i dla przykładu zaczynam jeść swoją porcję.
Valerie wzdycha przeciągle, ale ostatecznie bierze do ust kęs wołowiny, odwracając wzrok.
Mrużę oczy, próbując zgadnąć co właściwie może chodzić jej po głowie, ale po chwili uświadamiam sobie, że cała trójka siedząca przy stole gapi się na nas z podejrzanym rozbawieniem, w milczeniu przeżuwając swój obiad.
Posyłam im kolejne mordercze spojrzenie, wciąż plując sobie w brodę za to, że przed chwilą tak koncertowo spierdoliłem całą sprawę.
Nigdy nie byłbym na tyle głupi, żeby kogokolwiek przywieźć bez uprzedzenia. Problem w tym, że kiedy wysyłałem wiadomość do Sida, jakoś nie wpadłem na pomysł, że może nie przekazać tej informacji całej reszcie, zwłaszcza, jeśli dziś byli rozdzieleni.
Mocno niepokoi mnie fakt, że w towarzystwie tej niebieskookiej wiedźmy z jakiegoś powodu przestaję się kontrolować.
Tym razem było blisko, gdyby Abi za bardzo się wygadała, mielibyśmy problem - tylko z mojej winy
-Może chcesz więcej?- Pytam, patrząc jak Valerie łapczywie pakuje do ust resztki swojej porcji i uśmiecham się, kiedy jej niebieskie oczy rozszerzają się z zażenowania, a następnie wędrują w stronę podłogi. Znowu.
-Dzięki - odpowiada trochę za szybko i jestem prawie pewien, że zbiera się, żeby coś powiedzieć, jednak kiedy już nie otwiera ust przez kolejne półtora minuty, czuję słabe ukłucie rozczarowania. Pyskata Valerie Moore wydawała mi się ciekawsza.
-Pasjonują cię podłogi? - Przekrzywiam głowę i unoszę obie brwi w oczekiwaniu na odpowiedź.
-Słucham?- Błyskawicznie unosi głowę.
-Za każdym razem, kiedy ze mną rozmawiasz, spuszczasz wzrok na ziemię - Uśmiecham się możliwie jak najmniej bezczelnie. - Męczy mnie pytanie, co takiego ma w sobie ta podłoga, czego nie mam ja?
Valerie już otwiera usta, żeby (prawdopodobnie) odpowiedzieć mi jakąś ciętą ripostą, kiedy w drzwiach rozlega się głośny odgłos przypominający chrupnięcie, a ktoś na korytarzu klnie głośno, bezskutecznie szarpiąc klamkę.
-Albo ktoś otworzy te pierdolone drzwi, albo za 3 sekundy rozwalam zamek.
3...
2...

poniedziałek, 21 listopada 2016

Valerie

10 października, Mount Dew - Anchorage

-Zaglądałeś? - Zapytałam nieufnie, natychmiast sprawdzając czy zawartość torebki pozostała nienaruszona.
Portfel, chusteczki, słuchawki, pomadka nawilżająca, notatki z biologii, telefon, który na całe szczęście był rozładowany - wszystko na swoim miejscu.
-Nawet na sekundę - w głosie Wyatt'a, który oparty o swój motor obserwował mnie z założonymi rękami, zabrzmiało wyraźne rozbawienie.
-Masz szczęście - fuknęłam, z całych sił starając się nie zwracać uwagi na to, jak dobrze wygląda w opinającym ciało czarnym kombinezonie motocyklowym, ze zmierzwionymi od kasku włosami i błyszczącymi, pełnymi flirciarskich iskierek oczami w odcieniu zbliżonym do ciemnej czekolady.
Kierując się zdrowym rozsądkiem skupiłam więc wzrok na drzwiach wejściowych do szkoły znajdujących się niecałe trzy metry za jego plecami i uśmiechnęłam się, uspokojona nienaruszonym stanem torebki, którą (czemu mnie to nie dziwi) jakimś kolejnym niefortunnym zrządzeniem losu zostawiłam w jego samochodzie poprzedniej nocy, kiedy podwoził mnie do domu po mojej powalającej przygodzie z zepsutym samochodem, rozładowaną baterią i natarczywym facetem, którego sama, powtarzam SAMA zatrzymałam na drodze, z jakiegoś powodu uważając, że o pierwszej w nocy po bocznych objazdach jeżdżą sami uroczy i porządni ludzie.
-Dziękuję, że ją dla mnie zabrałeś - powiedziałam, starając się ukryć swoje zażenowanie. Bądź co bądź, przy Deepwoodzie już po raz kolejny bardzo dobitnie pokazałam moje życiowe nieudacznictwo. - I za wczorajszą pomoc.
-Żaden problem. - Wzruszył ramionami. - Ale zrób to dla mnie i więcej nie baw się w autostopowiczkę po nocach, bo następnym razem może mnie już nie być w okolicy.
-Raczej nie zamierzałam tego powtarzać - wymamrotałam zmieszana i wysiliłam się na kolejny niewinny uśmiech, znów skupiając się bardziej na drzwiach za plechami chłopaka, co było błędem, bo Wyatt zauważając gdzie wędruje mój wzrok, uniósł brew i najwyraźniej ubawiony spytał:
-Nie wybierasz się jednak na lekcje?
-Nie - przygryzłam wargę i zarumieniłam się jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku. - Mam dziś test z biologii, a wszystkie notatki zostały w mojej torebce, w twoim samochodzie. Nie pójdę tam tylko po to, żeby oblać.

czwartek, 27 października 2016

Cain Foster


27 października, Arkadia

Mając sześćdziesiątkę na karku, muszę przyznać, że nigdy nie zamierzałem dożyć tak późnego wieku. W mojej nonsensownej wizji z przeszłości miałem umrzeć przed pięćdziesiątym rokiem życia, nie uświadczywszy na głowie ani jednego siwego włosa, ani tym bardziej zmarszczki na twarzy. Tymczasem, wszystko potoczyło się własnym torem, dalece odległym od moich wyobrażeń.
Patrząc na Sol, niegdyś świeżą, pełną życia ślicznotkę z potencjałem mocy godnym miejsca w honorowej, prywatnej kolekcji niezwykłych talentów, którą żmudnie gromadził sam Alexius, nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. 
O ile dla mnie czas okazał się może nie tyle łaskawy, co wyrozumiały, zostawiając mi całkiem sporo jeszcze czarnych kosmyków i nie najgorzej prezentujące się ciało, to w przypadku tej biednej kobiety z całą pewnością nadrobił swoje straty z nawiązką. 
Na przestrzeni kilkunastu lat Sol zmieniła się nie do poznania. Ze swoją żylastą, anemiczną wręcz budową, matowymi, ściętymi do linii brody włosami, wysuszoną skórą na twarzy i popękanymi ustami, które niczym krwawa plama na niezwykle jasnej, prawie białej twarzy kontrastowały silnie z parą ogromnych jasnozielonych oczu o zmęczonym wyrazie, wydawała się być bardziej podobna do stracha na wróble niż do dziewczyny, którą dawno temu kochał bezgranicznie mój syn. 
Trudno było oderwać wzrok od tak wątłej, rysującej sobą nadzwyczaj smutny i godny współczucia obrazek istoty.

poniedziałek, 24 października 2016

Harvey

11 października, Mount Dew

Siedziałem na wypłowiałej kanapie podpierając się łokciem o przetarte poduszki, które w latach swojej świetności z pewnością miały zupełnie inne kolory niż te, z którymi prezentują się dzisiaj w moim salonie. Spock patrzył na mnie zza niskiego blatu z pełną koncentracją, gdyby nie jego tłukący się o podłogę ogon i wywalony język, można by było powiedzieć, że wręcz z filozoficznym skupieniem. Wyświetlacz telefonu, który trzymałem w ręce, wskazywał godzinę 10:20 i informował mnie o 4 nieodebranych połączeniach od Jodie i jednym przychodzącym. Już po pierwszym jej telefonie doszedłem do prostej konkluzji, że ta rozmowa prawdopodobnie nie będzie ani przyjemna ani pożyteczna, a najwyżej mogę usłyszeć całkiem zmyślną wiązankę misternie układającą się w głowie kucharki w miarę jak przedłużał się sygnał nieodebranego połączenia. Miałem wrażenie, że gdybym teraz odebrał, komórka eksplodowałaby mi w rękach. Nie miałem czasu ani ochoty na takie pierdoły jak wykłócanie się z Jodie. Miałem na głowie tyle ciężkich spraw, że momentami czułem jak łamie mi się pod nimi kark, a otworzenie knajpy zdecydowanie nie odjęłoby mi balastu, mimo, że ostatnio Walton’s było jedynym miejscem, w jakim miałem ochotę się znaleźć.
- Masz szczęście, że nie umiesz mówić – mruknąłem rzucając psu zazdrosne spojrzenie, na co ten zareagował tylko przekrzywieniem głowy.