Zamykając za sobą porysowane drzwi nieużywanego gabinetu na zapleczu Walton's, który okazał się być jedynym jednocześnie ustronnym i nieprzesiąkniętym przez wilgoć miejscem w knajpie, obrzuciłem mojego gościa badawczym spojrzeniem. W bladym świetle migającej świetlówki wyglądał co najmniej jak dwudniowy trup. Wysoki i stosunkowo szczupły, mężczyzna wydawał się cholernie nieproporcjonalny. Jego blada skóra odznaczała się nawet w półmroku panującym w pokoju, kontrastując z kruczoczarnymi włosami zaczesanymi gładko tuż przy głowie i równie czarnymi oczyma, w których nie sposób było odróżnić tęczówkę od źrenicy. Jego twarz, pomimo surowego wyrazu, wyglądała stosunkowo młodo i, gdybym nie znał go już 2 razy dłużej, dałby mu najwyżej 40 lat. Pod czarnym płaszczem, który zdążył już zdjąć i przewiesić przez jedno ze stojących pod ścianą krzeseł, miał koszulę, na której bez powodzenia starałem się dopatrzeć choćby najmniejszego zagniecenia, i cholernie drogi krawat.
Machnąłem ręką dając mojemu gościowi sygnał do zajęcia jednego z krzeseł, który on jednak zignorował, nie przestając wbijać we mnie chłodnego spojrzenia. Powstrzymałem prychnięcie i sam usiadłem naprzeciw niego, czekając aż wreszcie coś powie. Pomijając jedno "znajdź miejsce, w którym nie będzie roiło się od tych hałaśliwych szczurów" mężczyzna nie odezwał się do mnie ani słowem od czasu swojego przybycia. Po kilku minutach milczenia zrozumiałem, że wydmuchane ego nie pozwala odezwać mu się jako pierwszemu i prędzej pochłonie go piekło niż okaże choćby pozory zainteresowania.
- Co tym razem spierdoliłem? - zaczepiłem, choć doskonale znałem odpowiedź.
Mirko po raz kolejny tego dnia przeszył mnie zimnym spojrzeniem na wylot i bezceremonialnie zaczął przechadzać się po gabinecie, rozglądając się z takim zainteresowaniem, że byłem gotów stwierdzić, że nie jest tu dla mojej osoby, a dla grzybów na ścianach. Pośpiech nigdy nie był w jego naturze. Wygodniej rozparłem się na krześle, zdając sobie sprawę, że czeka mnie dłuższa rozmowa.
- Co ty właściwie odwalasz, Walton? - głos Mirko zadziwiał mnie za każdym razem. Był zupełnie przyjemny. Może nie miły, a już na pewno nie ciepły, ale był to ten typ głosu, którego słuchanie wręcz sprawia przyjemność. Pasowałby do aktora albo piosenkarza, każdy polityk, czy prezenter telewizyjny oddałby za taki duszę, ale w połączeniu ze swoją żywcem wyjętą z horroru postacią Mirko prezentował się groteskowo. Jakby mężczyzna był tylko marionetką, a ktoś poruszający za sznurki podkładał mu głos.
Pytanie Mirko uznałem za retoryczne, więc zamiast na nie odpowiadać, milczałem, co nieco zirytowało mojego rozmówcę. Ale czego się spodziewał?
- Jak długo zamierzasz udawać, że nic cię nie dotyczy?
- Wydaje mi się, czy wyczuwam w twoim głosie nutkę wyrzutów? - Wyprostowałem się. - Popraw mnie, jeśli coś mi się przywidziało, ale czy to nie ty bez zapowiedzi wlazłeś z buciorami w moją prywatność i właśnie w tym momencie swoją obecnością rujnujesz mi weekend?
Moja reakcja najwyraźniej nie zrobiła wrażenia na Mirko, a co najwyżej go rozbawiła. Wampir uniósł kąciki ust w szyderczym uśmiechu, ukazując idealnie białe kły, jednak tylko na chwilę. Gdy zaczął mówić, jego twarz znowu przybrała chłodny wyraz teatralnej maski.
- Gdybyś przestał udawać święte oburzenie moglibyśmy przejść do konkretów i skończyć tę rozmowę szybciej - prychnął, a w jego oczach pojawiło się wyzwanie. Miałem ochotę odpyskować mu jakąś piękną wiązanką, i to najlepiej taką, która zamieni go w karalucha, jednak musiałem się powstrzymać. Wampir mnie testował, sprawdzał moją cierpliwość, a przede wszystkim szukał kolejnego powodu do doniesienia na mnie. Prawda była taka, że moja sytuacja przedstawiała się nie najszczęśliwiej i bez tego. Jedyne czego mogłem być pewien to to, że stojący przede mną mężczyzna zdecydowanie nie przyszedł tu na przyjacielskie ploteczki.
- Domyślam się - westchnąłem przecierając kark - że twoja wizyta ma związek z Las Vegas?
Wampir posłał mi pobłażliwy uśmiech.
- Naprawdę myślisz, Walton - zaczął, a z każdym słowem jego głos coraz bardziej przypominał syk - że ktoś taki jak JA tłukłby się na to zadupie tylko po to, żeby wytargać jakiegoś cwaniaczka za uszy, bo nie stawia się na spotkaniu?
Patrzyłem na mężczyznę w milczeniu, starając się nie dać po sobie poznać zdziwienia. Podejrzewałem, że Mirko może mieć jakiś głębszy cel w przyjeździe do Mount Dew, w końcu moje "zlewanie" sprawy nie było czymś niecodziennym czy zaskakującym. Z jednej strony nawet mi ulżyło, że nie będę musiał tłumaczyć się przed tym napuszonym gburem. Bardziej jednak zaniepokoiła mnie "ta ważna sprawa", którą zajmuje się Mirko i dlaczego przyszedł z nią akurat do mnie. Cholera, czego ta pijawka może chcieć?
Mój gość upewnił się, że wywołał dokładnie takie wrażenie jakie zamierzał i ciągnął dalej z niekrytą satysfakcją w głosie.
- Sprawa dotyczy pewnego miasteczka na wschód od Yellowknife, jednego gangu i ciebie Walton, a właściwie twoich...- Wampir urwał, zastanawiałem się czy szuka odpowiedniego słowa, czy po prostu buduje napięcie -...zdolności.
- Co to za "sprawa"? - Spytałem podejrzliwie. Czułem przez skórę, że zaraz wejdę w naprawdę olbrzymie bagno.
- Szczegóły poznasz, gdy stawisz się na zebraniu. Na razie - tu wyciągnął czarną teczkę z wewnętrznej kieszeni płaszcza - zapoznaj się z tymi informacjami.
Uniosłem brew. Bawił mnie sposób w jaki Mirko próbuje przyciągnąć moją uwagę, ale musiałem przyznać, że był skuteczny. Niemalże byłem gotów wejść w to w ciemno tylko po to, żeby dowiedzieć się więcej. Już nie raz słyszałem, że pewnego dnia ciekawość mnie zgubi. Jednak, jak widać, nadal żyję.
Mirko założył już na siebie płaszcz i był gotów wychodzić, kiedy go zatrzymałem.
- A jeśli się nie zgodzę?
Wampir spojrzał na mnie w ten sposób, że przez chwilę myślałem, że zaraz się na mnie rzuci.
- Nie ośmieliłbyś się. - wycedził - Nawet ty.
***
Poprosiłem Jodie, żeby zamknęła za mnie, bo muszę wrócić do siebie. Planowałem tylko zabrać swojego laptopa, kurtkę i teczkę od Mirko i jak najszybciej wsiąść do samochodu, jednak nie przewidziałem, że w mój idealny plan wpadnie jeszcze jeden czynnik - mianowicie Jodie. Zmarnowałem pół godziny zanim udało mi się uciec spod jej krzyżowego ognia pytań. Chciała wiedzieć wszystko i wysnuwała teorie o jakich filozofom się nie śniło - źle się czuję? Zjadłem coś nieświeżego? Klient mnie zaraził? Kręci mi się w głowie? Może to rak prostaty? Albo polio?
Kiedy ostatecznie udało mi się wymknąć z Walton's, musiałem przejść jeszcze spory kawałek do miejskiego parkingu. W weekendy nigdy nie parkuję pod knajpą, nauczyłem się tego, kiedy pół roku temu jakiś pijak wybił mi szybę w wozie, ukradł lusterko i próbował zapłacić nim za drinka. Przez czas, w którym szedłem na parking starałem się poukładać sobie w głowie wszystko co dziś się zdarzyło, przede wszystkim rozmowę z Mirko. Wspomniał o gangu z Kanady, ale nie mogłem wygrzebać z pamięci nawet jednej małej grupki Kanadyjczyków mogącej w jakikolwiek sposób zagrażać krwiopijcom. Gdyby nawet taka pojawiła się w ostatnim czasie, wampiry poradziłyby sobie z nią bez najmniejszego problemu. Ciche likwidacje były ich specjalnością, a i tropienie szło im nie najgorzej. Więc czego mogą chcieć ode mnie? Jedyne co przychodziło mi do głowy to to, że wcale nie chcą nikogo likwidować.
Koło zaułka skręciłam w boczną alejkę i znalazłem na placu. Zza pleców słyszałem coś jakby skamlenie psów, ale nie dochodziło to do mnie. Byłem zbyt zaabsorbowany wszystkim co dziś usłyszałem. Wsiadając do samochodu nie włączyłem nawet radia, żeby móc się skupić, co oczywiście nic nie dało. Później dziwiłem się jakim cudem nie wywołałem żadnego wypadku na drodze.
Mój dom stał na granicy miasta, pół kilometra od drogi głównej. Był zbudowany w starym orleańskim stylu, były właściciel zaklinał się, że ma najwyżej 50 lat, ale na moje oko równie dobrze mógł być 3 razy starszy. Facet był nieźle zdziwiony, że kupuję tę ruderę, ale tak ucieszyło go to, że się jej pozbywa, że o nic nie pytał. Był nawet gotów obniżyć cenę w obawie, że się rozmyślę. Ale nie rozmyśliłem się. Nigdy nie żałowałem, że go kupiłem. Potrzebowałem i potrzebuję świętego spokoju, miejsca wolnego od wścibskich spojrzeń, a przede wszystkim kryjówki, choć ciężko nazwać tak miejsce, z którym specjalnie się nie kryłem. Prawdopodobnie to zapewniało mi przynajmniej częściowy spokój - nikt nie podejrzewa osoby, która nie ma nic do ukrycia. Wnętrze domu nie prezentowało się dużo lepiej. Nie miałem czasu, żeby je odnowić, ze ścian schodziła farba i odrywała się wyblakła tapeta, podłoga była tak wypłowiała, że ciężko było określić jej kolor, a drzwi były porysowane. W praktycznie każdym pokoju, oprócz małej kuchni, łazienki i sypialni, która służyła mi także jako gabinet, były porozwalane rupiecie, w większości należące do mnie, ale wiele z nich zostało tu w spadku po poprzednich właścicielach, o których nie wiedziałem zbyt dużo.
Zaparkowałem samochód na podjeździe i niemalże wbiegłem do domu. Chciałem jak najszybciej dowiedzieć się możliwie wszystkiego o moim nowym "zadaniu". Mirko miał rację, nie mógłbym odmówić. Nie wiedziałem jeszcze jaka jest skala niebezpieczeństwa, ale niezależnie od tego i tak tylko dopisałbym kolejny punkt do swojej listy długów u wampirów. Nienawidzę mieć niedokończonych spraw i przysiągłem sobie, że nie wpakuję się w nic nowego, przynajmniej na razie. Bez odcięcia większej części mojej przeszłości grubą kreską nie byłbym w stanie zacząć niczego od nowa, a w to musiałem włożyć trochę wysiłku. Sprawa, o której mówił Mirko pachniała mi niezłym bagnem i nieco krzyżowała plany, ale bez dobrych układów z wampirami mogłem skończyć tylko gorzej. Właściwie co jeszcze miałem do stracenia?
Kiedy zatrzasnąłem za sobą drzwi, uderzył mnie ciepły, przyjemny zapach przywodzący na myśl książki i mapy. W połączeniu ze złotawym światłem wpadającym smugami z uchylonych drzwi kuchni i ciszą panującą w domu dawał uczucie spokoju. Na zewnątrz już od dawna było ciemno, więc światło musiało pochodzić z lampy, której zapomniałem zgasić, gdy wychodziłem. Rzuciłem torbę na zawalony różnymi pudłami i paczkami stolik i pobiegłem na górę z samym laptopem i teczką.
28 września, Mount DewKiedy ostatecznie udało mi się wymknąć z Walton's, musiałem przejść jeszcze spory kawałek do miejskiego parkingu. W weekendy nigdy nie parkuję pod knajpą, nauczyłem się tego, kiedy pół roku temu jakiś pijak wybił mi szybę w wozie, ukradł lusterko i próbował zapłacić nim za drinka. Przez czas, w którym szedłem na parking starałem się poukładać sobie w głowie wszystko co dziś się zdarzyło, przede wszystkim rozmowę z Mirko. Wspomniał o gangu z Kanady, ale nie mogłem wygrzebać z pamięci nawet jednej małej grupki Kanadyjczyków mogącej w jakikolwiek sposób zagrażać krwiopijcom. Gdyby nawet taka pojawiła się w ostatnim czasie, wampiry poradziłyby sobie z nią bez najmniejszego problemu. Ciche likwidacje były ich specjalnością, a i tropienie szło im nie najgorzej. Więc czego mogą chcieć ode mnie? Jedyne co przychodziło mi do głowy to to, że wcale nie chcą nikogo likwidować.
Koło zaułka skręciłam w boczną alejkę i znalazłem na placu. Zza pleców słyszałem coś jakby skamlenie psów, ale nie dochodziło to do mnie. Byłem zbyt zaabsorbowany wszystkim co dziś usłyszałem. Wsiadając do samochodu nie włączyłem nawet radia, żeby móc się skupić, co oczywiście nic nie dało. Później dziwiłem się jakim cudem nie wywołałem żadnego wypadku na drodze.
Mój dom stał na granicy miasta, pół kilometra od drogi głównej. Był zbudowany w starym orleańskim stylu, były właściciel zaklinał się, że ma najwyżej 50 lat, ale na moje oko równie dobrze mógł być 3 razy starszy. Facet był nieźle zdziwiony, że kupuję tę ruderę, ale tak ucieszyło go to, że się jej pozbywa, że o nic nie pytał. Był nawet gotów obniżyć cenę w obawie, że się rozmyślę. Ale nie rozmyśliłem się. Nigdy nie żałowałem, że go kupiłem. Potrzebowałem i potrzebuję świętego spokoju, miejsca wolnego od wścibskich spojrzeń, a przede wszystkim kryjówki, choć ciężko nazwać tak miejsce, z którym specjalnie się nie kryłem. Prawdopodobnie to zapewniało mi przynajmniej częściowy spokój - nikt nie podejrzewa osoby, która nie ma nic do ukrycia. Wnętrze domu nie prezentowało się dużo lepiej. Nie miałem czasu, żeby je odnowić, ze ścian schodziła farba i odrywała się wyblakła tapeta, podłoga była tak wypłowiała, że ciężko było określić jej kolor, a drzwi były porysowane. W praktycznie każdym pokoju, oprócz małej kuchni, łazienki i sypialni, która służyła mi także jako gabinet, były porozwalane rupiecie, w większości należące do mnie, ale wiele z nich zostało tu w spadku po poprzednich właścicielach, o których nie wiedziałem zbyt dużo.
Zaparkowałem samochód na podjeździe i niemalże wbiegłem do domu. Chciałem jak najszybciej dowiedzieć się możliwie wszystkiego o moim nowym "zadaniu". Mirko miał rację, nie mógłbym odmówić. Nie wiedziałem jeszcze jaka jest skala niebezpieczeństwa, ale niezależnie od tego i tak tylko dopisałbym kolejny punkt do swojej listy długów u wampirów. Nienawidzę mieć niedokończonych spraw i przysiągłem sobie, że nie wpakuję się w nic nowego, przynajmniej na razie. Bez odcięcia większej części mojej przeszłości grubą kreską nie byłbym w stanie zacząć niczego od nowa, a w to musiałem włożyć trochę wysiłku. Sprawa, o której mówił Mirko pachniała mi niezłym bagnem i nieco krzyżowała plany, ale bez dobrych układów z wampirami mogłem skończyć tylko gorzej. Właściwie co jeszcze miałem do stracenia?
Kiedy zatrzasnąłem za sobą drzwi, uderzył mnie ciepły, przyjemny zapach przywodzący na myśl książki i mapy. W połączeniu ze złotawym światłem wpadającym smugami z uchylonych drzwi kuchni i ciszą panującą w domu dawał uczucie spokoju. Na zewnątrz już od dawna było ciemno, więc światło musiało pochodzić z lampy, której zapomniałem zgasić, gdy wychodziłem. Rzuciłem torbę na zawalony różnymi pudłami i paczkami stolik i pobiegłem na górę z samym laptopem i teczką.
I'm a shooting star leaping through the sky
Like a tiger defying the laws of gravity...
Zerwałem się na równe nogi słysząc zawodzenie Freddiego Mercury'ego nad uchem. Przecierając twarz z zażenowaniem wyciszyłem telefon komórkowy przelotnie sprawdzając godzinę. 8:31. Do domu wróciłem około 2:20 i od razu siadłem do dokumentów. Nie pamiętam kiedy dokładnie straciłem przytomność, ale nie mogłem spać dłużej niż 3 godziny. W duchu dziękowałem swojemu wewnętrznemu racjonaliście, że zachował na tyle rozsądku, żeby jeszcze ustawić budzik. Obrzuciłem wzrokiem biurko zawalone papierami. Moje wczorajsze (a właściwie dzisiejsze) poszukiwania jak do teraz nie przyniosły żadnego skutku i pomimo nadrobienia zaległości z ostatnich lat, mogę śmiało stwierdzić, że zmarnowałem ten czas. Co prawda znalazłem kilka drobnych wskazówek, ale wątpiłem, że na coś mi się przydadzą. Nie potrafiłem sam sobie wytłumaczyć dlaczego właściwie aż tak mi zależy, żeby poznać prawdę zanim zaskoczą mnie wampiry. Wkrótce i tak dowiem się wszystkiego, może już nawet za kilka tygodni, ale mimo to chciałem przynajmniej częściowo spodziewać się czego mogą ode mnie zażądać, żeby nie dawać im przewagi nad sobą. Z notatek, które dostałem do Mirko nie dowiedziałem się praktycznie niczego, czego sam bym się nie domyślił. Moje zażenowanie oczywiście musiało bawić tego starego skurwiela najbardziej.
Przecierając oczy przerzuciłem kontakty w telefonie w poszukiwaniu numeru Jodie.
- Obudziłem cię? - zapytałem, kiedy w głośniczku usłyszałem stłumione ziewnięcie.
- Nie, skąd...Potrzebujesz czegoś?
- Właściwie chciałem dać ci wolne. Nie otwieramy dziś knajpy.
Przez chwilę panowała cisza, nie słychać było nawet oddechu kobiety i trochę się zaniepokoiłem.
- Coś się stało?
- Niby dlaczego? - zdziwiłem się. Spodziewałem się raczej odmiennej reakcji.
- Bo nie robiłeś sobie wolnego od kiedy pamiętam...
- Tak, rybka mi zdechła, muszę zrobić pogrzeb w kiblu - prychnąłem z rozbawieniem. - Nie przejmuj się, Jodie. Mogłabyś dać znać dziewczynom, żeby dziś nie przychodziły? Zaraz pojadę wywiesić tabliczkę.
Jodie długo nie dawała za wygraną i przechodziła z obrażonej do zaniepokojonej, ale ostatecznie udało mi się ją zbyć. Z niekrytą niechęcią w głosie obiecała, że nie tylko zadzwoni do Marthy, Val i Rowan, a nawet sama pojedzie do lokalu i przypnie tabliczkę informacyjną, bo rzekomo "zostawiła tam wczoraj szalik i i tak musi po niego wrócić". Kiedy się rozłączałem nadal miałem delikatny uśmiech przyklejony do twarzy. Nie sposób było nie lubić Jodie, bo chociaż, jak każdy, miała swoje fanaberie, była też przy okazji najżyczliwszą i najpracowitszą osobą jaką znałem.
Przez kilka sekund cieszyłem się z perspektywy spędzenia całego dnia w domu, ale przypomniałem sobie, że i tak musiałem odwiedzić dziś miasto bez względu na to, czy zamknę knajpę osobiście, czy zrobi to za mnie kucharka. Musiałem przeszukać miejską bibliotekę i przy okazji zahaczyć o jakiś spożywczak, bo na tę chwilę na śniadanie mogłem wybierać pomiędzy na wpół zjedzonym słoikiem kremu czekoladowego, a pudełkiem czerstwych herbatników, które leżały w szafce nad zlewem już od Nowego Roku. Ciekawe, że zawsze czekam z zakupami do momentu, w którym zmuszą mnie do tego warunki. Nie przepadam za handlową atmosferą, sklepową gorączką i rozwrzeszczanymi ludźmi, którzy zawsze wyprowadzali mnie z równowagi, więc zakupów unikałem jak ognia. Najchętniej od razu zabrałbym się do pracy, nie marnując czasu na tak przyziemne sprawy jak zakupy czy jedzenie, ale mój żołądek już od dłuższego czasu nie dawał o sobie zapomnieć, więc sprawdziłem, czy mam w portfelu drobne i szybkim krokiem ruszyłem w kierunku drzwi wyjściowych. Idąc do samochodu, czułem na skórze kłujący dotyk zimna i momentalnie pożałowałem, że nie zarzuciłem na siebie czegoś poza koszulką z Black Sabbath. Mieszkanie w Mount Dew miało tę wadę, że bez względu na porę roku niemalże zawsze jest zimno porankami. Pospiesznie zatrzasnąłem za sobą drzwi i przekręciłem kluczyki w stacyjce.
***
- ...nakarmiłem go, dałem wody...tak, ma naderwane ucho... jeszcze nie, ale... to tam przyjadę....Jak możesz nie mieć czasu?! To twoja praca, do cholery... - umilkłem na chwilę po części zażenowany całą rozmową, a po części zaabsorbowany obserwowaniem psa walczącego z obrusem, w który się zaplątał - Szczepienie? Nie pierdol, jutro go tam przyprowadzę... To kiedy wracasz do jasnej..."2-3" co? CO?!
Zirytowany rozłączyłem się słysząc w głośniku "tygodnie". Miejscowy weterynarz nie tylko leczył zwierzęta, ale był też właścicielem schroniska, co oznaczało, że przez 2-3 tygodnie musiałem zatrzymać psa u siebie.
- Świetnie, tylko tego mi brakowało...- westchnął rozmasowując kark. Pies momentalnie przerwał zabawę i podbiegł do mnie z radośnie wywalonym jęzorem. Prychnąłem z rozbawieniem na ten widok i obrzuciłem go wzrokiem. Dotychczas brałem go za kundla, ale przyszło mi do głowy, że gdyby trochę o niego zadbać naprawdę wyglądałby na rasowca. Muszę to kiedyś sprawdzić. Pomijając nadszarpane ucho, miał też niezdrowo przekrwione oczy i coś co przypominało zaschniętą krew na grzbiecie i brzuchu - Chyba wiele przeszedłeś w życiu, co nie, stary? To tak jak ja - poklepałem psa po głowie, a ten zamerdał radośnie ogonem. - Muszę cię jakoś nazwać, skoro masz ze mną mieszkać przez 3 tygodnie. Jakoś ze mną wytrzymasz, nie?
W odpowiedzi usłyszałem wesołe szczeknięcie.
Heh, nie tego się spodziewałam, ale bardzo mi się podoba to, co przeczytałam xd Wciągające opko na koniec dnia to coś, co lubię najbardziej x3
OdpowiedzUsuńPozdrawiam~
http://www.niemegoryforum.fora.pl/dyskusje,1/cien-gor-teorie-spiskowe,17.html#121 Jeżeli nie spodziewałaś się tego, to ogarnij teorie spiskowe na forum O.o
Usuń