wtorek, 7 czerwca 2016

Bryce

27 września, Mount Dew

Po 1 ­ Cały mój plan a propos zniknięcia z radaru nie wypalił. A był to plan naprawdę prosty i co najważniejsze zwykle się sprawdzał. Rozdrażniło mnie to, że tym razem tak się nie stało. Naprawdę nie chciałem wrócić zrypany do domu tylko dlatego, że babka zachciała pobyć w towarzystwie.
Po 2 ­ piekielnie się nudziłem. Nie żeby nie ciekawiło mnie chodzenie krok w krok za starszą panią, która musiała podejść do każdego, KAŻDEGO fajansa w tym zasranym grajdołku. Przy okazji całkowicie mnie ignorując. Ona i jej znajomi zupełnie nie zwracali na mnie uwagi. Więc po co, do cholery, ciągle mnie wszędzie ciągała?
Po 3 – bateria w telefonie wskazywała mi tylko 40%. Nie miałem więc tym bardziej pojęcia jak to wszystko przebrnę. To był mój ostatni ratunek przed zalewającymi moje uszy nieproszonymi słowami. Coś takiego jak popyt, podaż czy ceny ropy zupełnie do mnie nie trafiało. Brzmiało jak bełkot, z którego tylko co 3, może 2 słowo rozumiałem.
Po 4 – to „towarzyskie” spotkanie nie chciało się skończyć. Trwało i trwało, i ani nie brakowało osób do pogaduszek z Madeleine, ani nie było żadnego powodu by przyklapnąć przy stoliku i posączyć przez słomkę coś ciepłego. Niby non stop przysiadałem na kanapie przy babce, ale nie dane mi było zaspokoić jakiekolwiek swojego pragnienia.

A nie było ich dużo. 1, jedyne pragnienie obejmowało powrót do domu. Wychodziło na to, że mam problemy i w dodatku cholernie nie umiem zaszyć się w tłumie, gdy jestem wściekły. Nie pomyślałem, że moja opiekunka nie należy do ludzi starszych, którym z wiekiem tępieje wzrok. Pewnie byłoby inaczej, gdybyśmy byli normalnymi ludźmi. Wszystko byłoby wtedy inne. Moi rodzice by nie zginęli. Dziadek by na nic nie zachorował. A babka nie zachowywałaby się jak nadczłowiek, a już w szczególności nadwilk. I nie miałaby wyczulonego zmysłu powonienia.
… Dlatego po popijawach muszę nocować poza domem. Kobiety w jej wieku są straszne…
Pewnie nie zauważyłaby też, że stoję pod ścianą SAM i bawię się telefonem. A przecież nawet nikomu zdjęć nie robiłem!
Takie zdjęcia są bardzo przydatne swoją drogą. Dlatego miałem całą kolekcję zdjęć niezadowolonych młodych wilków w ciekawych wyjściowych kreacjach zabukowanych na komputerze. Co najmniej po 4 na osobę. Takie tam… hobby.
 No cóż. Podeszła do mnie i oznajmiła: Widzę, że się nudzisz, Bryce. To bardzo impertynenckie z twojej strony. Jesteś tu przedstawicielem naszego rodu, nie masz prawa zachowywać się nietaktownie. Powinieneś pogłębiać i umacniać więzy, które łączą…
W sumie dalej nie słuchałem, skupiłem się znowu na gierce w telefonie. Liczeniu kolejnych podskoków kulki. Zostało mi ich 23 do pobicia rekordu.. Stanęło jednak na tym, że miałem jej potowarzyszyć. I jakoś nie dała mi powiedzieć „Nie, dzięki, ja się świetnie bawię i nawiązuje relacje z moim kumplem ścianą.” ­
-Bryce, czyż to nie twój kolega Deepwood?
Podniosłem wzrok znad ekranu – dość niechętnie z resztą – skazując się tym samym na opóźnienie w niezwykle pasjonującej gierce „Pirate King”, by sprawdzić o co znowu chodzi Madeleine. ­
-Możliwe, że to on.­ - Wzruszyłem ramionami.­- Zwisa mi to.
Kobieta posłała mi ostre spojrzenie. Dawno się na nie uodporniłem. Nie musiała być ze mnie dumna, bym czuł się dobrze, serio. Choć jak sobie tu naskrobię to w domu nie będę miał za ciekawie. Jednak bardziej zaabsorbowany byłem odliczaniem ile jeszcze zakręceń tarczą w grze mi pozostało.
-Znowu zachowuje się prymitywnie i po łajdacku -­ skwitowała. I nie wiedziałem w sumie czy kieruję tę uwagę do mnie, czy do mężczyzny z którym jeszcze chwilę temu rozmawiała. Pan Nagisa – właściciel banku w Anchorage – pokręcił z niesmakiem głową.
… 30
 29
 28
 27... ­
 Ten szczeniak nigdy nie nauczy się zachowywania w towarzystwie.­ skwitował, rozciągając kąciki ust w wyrazie zdegustowania. Wyglądał z tym wyrazem twarzy jak rozciągnięta, zdegustowana, a ponad to japońska żaba. Cóż. Podłużna twarz i szczapowate ciało robi swoje.
...17
 16
 15...
 Babka w odpowiedzi z oburzeniem lekko pokręciła głową, podnosząc do góry brodę w geście wyższości.
-To uwłacza pozycji jego ojca. Ale cóż, młodsze pokolenia mają problem z zasadami.­
Uniosła do ust kieliszek z szampanem.
Znowu zaczęła z tym młodszym pokoleniem. Wywróciłem oczami.
...8
 7
 6...
 -Z takimi uwarunkowaniami nie mają szans na przejście przez testy.
 Jakie znowu testy, do cholery? No to oderwali moją uwagę całkowicie od gry, a nawet od mojego najlepszego przyjaciela Wyatt’a (zerkałem na niego kątem oka), który właśnie robił jakąś scenę przy stoliku ich rodziny. Za to z gwałtownym przypływem emocji, przyglądałem się starszemu zmiennokształtnemu. Jego taliowany francuski garnitur podkreślał patykowatość i ogółem dziwną fizjonomię. Nieczęsto spotyka się japończyków w tej części świata. Już prędzej Koreańczyków. A ten mężczyzna… Zaprzeczał wszystkim stereotypom o Azjatach. Nie był niski, nie był żółty (no może trochę), ani nie miał śmiesznego, japońskiego akcentu.
Nawet nie jadł za pomocą pałeczek.
I nie siorbał. 6 na 6 niespełnionych wizji na temat Azjatów.
Ale tych 2 guzików w 1 rzędowym garniturze nie mógł zapiąć. ­
-Mają jeszcze czas.
-Który z pewnością zmarnują. W Japonii z miotem nie byłoby takich problemów.
 Miot. Zawsze tak określał dzieci. Nie żebym często słuchał jego wykładów na temat moralności dzisiejszej młodzieży. ­
-Mój drogi, ale to nie Japonia, nam zależy na różnorodności i posiadaniu wielu dominujących, nie uległych wilków.­ - Już kompletnie nie zwracała uwagi na moją obecność.
Wsunąłem telefon do tylnej kieszeni spodni, nie odwracając ani na chwilę wzroku od postaci Nagisy. Zaczepiłem 4 palce o przednią szlufkę i tak im się przypatrywałem. Moja raz rozbudzona ciekawość szybko nie daje się uciszyć. ­
-Wiem, Madeleine, co jednak oznacza tyle, że więcej czasu zajmuje łamanie ich charakterów. Wracając do ostatniej sytuacji na rynku…
Wyczerpali temat.
A ja się naprawdę niczego nie dowiedziałem. 0. Nic. Pustka. 0 konkretnych informacji. Równie dobrze mogli rozmawiać o teście pod koniec roku, który odbywał się w szkole. I o normalnym wychowywaniu nastolatków. Choć raczej nie wspomina się wtedy o łamaniu czyjegoś charakteru. Powalone.
Podczas gdy ja prowadziłem zażartą rozmowę ze sobą, ci rozmawiali o ostatnich spadkach akcji. Przynajmniej przez chwilę przestałem myśleć o sytuacji, którą zostawiłem w domu. Po jakimś czasie wyciągnąłem telefon, włączyłem pierwszą, lepszą grę i skupiłem się na bezmyślnym klikaniu w ekran. Muszę się dowiedzieć o co im chodziło…

*

 Przez kolejne godziny – dokładniej 3,5­ - miałem wielką nadzieję, że ktoś mnie uratuje. Ktoś – konkretniej Luiza. Ale przez cały wieczór się nie pokazywała.
Czyżby nie przyszła..?
Ale dlaczego? A jeśli gdzieś wyszła, to czemu do mnie nie napisała? Cały czas siedziałem na komórce, więc zauważyłbym, jeśli zostawiłaby mi jakąkolwiek wiadomość.
Zwykle wysyłała ich 6 pod rząd zanim zdążyłem jakkolwiek na nie odpowiedzieć. Co prawda większość z nich składała się objętościowo z 2/3 słów, ale… W ten sposób trudniej było się połapać która z 10 wiadomości jest tą końcową.
Zwykle żadna nie była.
No cóż. Musiałem wytrzymać całą tę męczarnię, która była głęboka jak studnia bez dna…
 … BEZ DNA. Nienawidzę tego określenia. Bo przecież wszystko musi się kiedyś skończyć….

 …Tak jak ja nikomu nie kwapiłem się pomóc, tak też mnie nikt nie raczył wybawić.
Przynajmniej miałem telefon.
A potem i on umarł. ­
-Bryce, poszukaj brata. Będziemy się już zbierać.
W końcu padły te słowa. Nie czekając na jakiekolwiek inne polecenia, wstałem od stołu­ przy którym babcia plotkowała z jakąś nieciekawą trzecio­rzędną rodziną – i z zadowoleniem rozwiązałem muszkę, by zaraz włożyć ją w kieszeń.

* ­ 

-Hej, bro, zmywamy się.­ - Stanąłem dokładnie nad Carrey’em, który był właśnie w środku „La serenaty” – molowego, łagodnego, przyjemnego do słuchania utworu. Nie był trudny, ale Carrey nie grał też oryginalnej wersji serenady. Wplatał w linię melodyczną wiele własnych ozdobników, czym wzbogacał i tak ładną melodię. Z resztą tak się wczuł, że zaczął improwizować.
Zawsze miał łatwość do nauki gry na instrumentach. Łapał wszystko łatwo i miał zdolność do grania perfekcyjnie pierwszy raz widzianego na oczy utworu.
Cholerny absolut…
-Yhym.
-Nie usłyszałem co tam mamroczesz pod nosem. Chodź, śpieszy nam się.­ - Obejrzałem się na resztę muzyków, którzy aktualnie stroili przy jednym ze stolików instrumenty smyczkowe.
-Yhym. Chwila.
Jak na złość Carrey zrobił kolejny nawrót do refrenu, ciągnąc w nieskończoność ten maksymalnie 5 minutowy utwór. ­
-Nikt nie ogarnie, że są jeszcze jakieś kolejne części G.Braga. Nie musisz się tak starać. – Dodałem z naciskiem, jednocześnie próbując wyglądać na człowieka, który komplementuje grę własnego brata. Nigdy bym mu nie powiedział, że coś gra idealnie.
.
.
.
Carrey dalej nic na to nie odpowiedział.
Nachyliłem się nad jego bokiem, wpatrując się w jego profil. Jego wzrok utkwiony był gdzieś w przestrzeni, a twarz przypominała nieruchomą maskę. Co ciekawe dalej jego palce śmigały po klawiaturze. ­
-Eeeee… Wszystko ok.?
Nawet nie raczył na mnie spojrzeć.
Prychnąłem.
-Zgaduję, że tak. Pewnie nie chodzi o to, że jesteś głodny.­ - Szturchnąłem go niezbyt łagodnie w ramię.
1,
2,
3 raz. Za każdym razem palce brata wygrywały jeden fałszywy ton, a potem ciągnęły dalej melodię. ­ ---Weź się ogarnij - syknąłem, boleśnie świadomy ciekawskich spojrzeń na moich plecach. No mam nadzieję, że nie okaże się, że stosuję przemoc w rodzinie…­ - To, że twoja kob nie mogła się dzisiaj z tobą spotkać to nie jej wina. Bo zacznę wrzeszczeć, że Ray jest…
Nie dane mi było dokończyć. Jęknąłem, gdy pchnął mnie w ramię – raczej zaczepnie niż z prawdziwego gniewu.
 „La serenate” się urwało, a Carrey z ciągle ponurą miną potarł oczy.
On też ma problemy? No błagam.
-Możemy iść.­ - Bezceremonialnie się podniósł. Jak zwykle. Nikt nic nie tłumaczy. Nikt nawet nie stara się powiedzieć co czuje. Ten brak uzewnętrznienia.
Po raz 2 tego wieczora wywróciłem oczami.

*

 Uchyliłem drzwi od pokoju dziadka.
Szklanki z herbatą, które stały na niesionej przeze mnie tacy zachybotały się niebezpiecznie.
-Shit - mruknąłem, jakby to jedno słowo miało je powstrzymać przed upadkiem. Na szczęście wrzątek się na mnie nie wylał. Jedynie kilka kropel wody spłynęło po bokach kubków.
Odetchnąłem, by się uspokoić. Kopnąłem niezgrabnie stopą w kant drzwi. Uchyliły się mocniej.
A ja wszedłem do środka.
1 kozie śmierć.



4 komentarze:

  1. Świetnie się czytało ^^ Czekam na wiecej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wprost uwielbiam humor Bryce'a i Harwey'a :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedy na blogu zaczną się pojawiać regularne posty??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatnio mieliśmy małe problemy techniczne i organizacyjne, ale kolejne posty powinny zacząć pojawiać się w najbliższych dniach ;) Przepraszamy za to przeciąganie ;c

      Usuń