czwartek, 3 marca 2016

Prolog

20 września, Smallwood Springs

Powoli wypuściłem powietrze z ust, kiedy fałszywy, przerywany dźwięk wypełnił moje uszy.
-Wyłącz ten cholerny budzik, bo cię zabiję...- Luc z jękiem przekręcił się na drugi bok, przy okazji zwalając na ziemię całą swoją pościel, która całkowicie odkryła jego wytatuowane ciało.
Z irytacją wyciągnąłem rękę z zamiarem rzucenia o ziemię żelastwem, które od kilku minut nie przestawało wydawać z siebie zgrzytliwych dźwięków, kiedy okno obok mojego łóżka otworzyło się z impetem, boleśnie uderzając mnie w potylicę.
-Do diabła!- Syknąłem i z wściekłością odepchnąłem okiennicę, siadając jednocześnie na łóżku.- Ile jeszcze razy będę musiał naprawiać ten szmelc?!
-Pewnie dopóki nie zrobisz tego dobrze - wybełkotał Luc, wciskając twarz w poduszkę.
-Albo dopóki nie uzbieramy na nowe - mruknąłem i zacząłem rozmasowywać tył głowy, ignorując tępy ból, powoli rozchodzący się po całej mojej czaszce. - A to akurat może trochę potrwać - powiedziałem już bardziej do siebie i podszedłem do starej drewnianej szafy, jak zwykle otwartej na oścież, żeby ubrać na siebie pierwszy lepszy sweter i jeansy, po czym powlokłem się do łazienki z zamiarem doprowadzenia się do jakiegoś względnego porządku przed pójściem do pracy.

Pobieżnie przyjrzałem się lustrzanemu odbiciu swojej twarzy i szybko przeczesałem palcami już odrobinę przydługie włosy, odgarniając je z czoła. Przy akompaniamencie tępego bólu głowy pozostałego po moim czułym spotkaniu z okiennicą, próbowałem zająć się swoim jednodniowym zarostem.
Myślałem już, że jakimś cudem udało mi się ogolić bez rozwalenia sobie twarzy, kiedy zaciąłem się żyletką przy samej krawędzi szczęki. Zakląłem pod nosem i zniecierpliwiony przycisnąłem do rany ręcznik, chyba Luc'a, plamiąc go swoją krwią i przeklinając dzień, w którym jakieś dwa lata temu zorientowałem się, że moja twarz zaczyna podejrzanie zarastać.
Westchnąłem przeciągle i nie odrywając materiału od policzka, wróciłem do pokoju.
-Spóźnisz się do szkoły, idioto. - Powiedziałem do Luc'a, który wciąż nieprzytomnie leżał w swoim łóżku.
Na dźwięk mojego głosu uniósł ciężko powieki i zmierzył mnie mroźnym, stalowym spojrzeniem.
-Czy to jest, kurwa, mój ręcznik?
-Bystrzak z ciebie - stwierdziłem. - Pospiesz się lepiej, bo jeszcze nie zdążysz uczesać włosów, Śpiąca Królewno. -  Uśmiechnąłem się sarkastycznie, nie potrafiąc darować sobie aluzji do jego długich włosów i rzuciłem ręcznikiem w rozespaną twarz Luc'a, po czym zbiegłem po schodach na dół, słuchając przekleństw pod swoim wiadomym adresem.
Trąc oczy ze zmęczeniem, włączyłem światło w pogrążonej w ciemności kuchni i zadowalając się słabym, mętnym blaskiem żarówki, odsunąłem żaluzje w oknie.
Zegarek kuchenny wskazywał 6:15, ale na zewnątrz słońce dopiero zaczynało świtać zza grubej warstwy chmur. Nie musiałem nawet patrzeć na termometr, żeby wiedzieć, że jest cholernie zimno.
Końcem października słońce raczej rzadko pojawiało się nad Smallwood Springs, a całą tą szarą pogodę na zmianę urozmaicał jedynie deszcz i wiatr hulający po naszym nieszczelnym strychu.
Wiele razy zastanawiałem się jakby to było znów mieszkać gdzieś na południu, w ciepłym klimacie - jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem i nasza rodzina była jeszcze w całości, żyjąc w upalnym Las Vegas,  ale za każdym razem dochodziłem do wniosku, że nie potrafiłbym tam funkcjonować. Zupełnie jakbym urodził się na północy. Moje miejsce jest tutaj. W deszczu i chłodzie. I na tym pieprzonym pustkowiu.
Na ziemię przywrócił mnie przeciągły gwizd czajnika, który oderwał mnie na moment od niezwykle absorbującego zajęcia, jakim było gapienie się w okno.
Zalałem dwa kubki czarnej kawy i oparłem się o blat, biorąc jeden z nich do ręki.
-Kawa? Bracie, po wczorajszej imprezie powinieneś mi raczej zaserwować coś znieczulającego. Przysięgam, że za chwilę pęknie mi łeb... - Luc wszedł do kuchni ze zbolałą miną i zabrawszy kubek z parującym napojem, walnął się ciężko na krzesło.
-Uwierz, że to lepsze lekarstwo na kaca. Ty przynajmniej nie dostałeś dziś oknem.
-Tak, ale ty nie musisz wlec się do cholernej szkoły - Zauważył i upił łyk kawy, wyciągając obute w czarne glany nogi na szerokość całej kuchni.
-Odsiedziałem już swoje - zauważyłem, nie odmawiając sobie rzadkiej satysfakcji z bycia starszym bratem. Ja skończyłem swoją edukację już prawie rok temu,  podczas gdy nieszczęśliwy z tego powodu Luc wciąż musiał  jeszcze przez kilka miesięcy udawać, że coś tam w ogóle robi.- A ty mogłeś wczoraj nie chlać.
-Sam chlałeś.
-I nie narzekam, tylko znoszę swój ból w milczeniu.- Parsknąłem.- Więc się zamknij.
-Sam się zamknij - wymruczał i poczęstował mnie solidnym kopniakiem w łydkę, kiedy przechodziłem obok, żeby wziąć kurtkę z wieszaka na drzwiach.
-Może byś kiedyś umył te buciory?- Zawołałem z korytarza, jednocześnie zderzając się z wątłą sylwetką matki, która w bladożółtym szlafroku właśnie schodziła na dół ze schodów.
-O cholera!- Złapałem ją w locie, zanim zdążyła upaść na ziemię i dla pewności przytrzymałem ją  trochę dłużej w pasie. - Nie powinnaś tak wcześnie wstawać, mamo.
-Boże, Ash, za każdym razem, kiedy słyszę rozmowy twoje i brata, wydaje mi się, że poniosłam wychowawczą porażkę.- Powiedziała, ignorując moje słowa i bardzo powoli ruszyła do kuchni, co jakiś czas przytrzymując się ręką ściany.
-Mamo...- zacząłem, ale uciszyła mnie gestem dłoni, odwracając do mnie swoją delikatną, wymizerowaną twarz i wbiła we mnie zmęczone spojrzenie jasnozielonych oczu.
-Wszystko jest w jak najlepszym porządku.- Powiedziała cicho.- Zjesz jajecznicę?
Miałem już powiedzieć, że wcale nie wygląda jakby wszystko było w porządku, ale w ostaniej chwili ugryzłem się w język.
-Nie, dzięki. Muszę już jechać do warsztatu.
-Ach, tak... Tak, zapomniałam.- Wymamrotała z roztargnieniem, przyprawiając mnie o znienawidzone uczucie goryczy i bezsilności wobec jej choroby, która każdego dnia zwiększała na swojej sile.
Wszyscy to widzieliśmy. Ja, Luc i nawet ona sama, chociaż wciąż jeszcze się z tym nie pogodziła.
-Wracaj szybko - pocałowała mnie w policzek i przez sekundę znów uśmiechała się tak, jak to robiła przed postawieniem diagnozy.
-A ty przypadkiem nie szarżuj. - Uśmiechnąłem się pojednawczo i krzyknąwszy do Luc'a, żeby się pospieszył, wyszedłem na zewnątrz, zderzając się z niepojęcie zimnym powietrzem.
Wziąłem głęboki oddech i zasunąłem kurtkę pod samą szyję, modląc się, żeby udało mi się pokonać te całe dziesięć metrów, które dzieliły mnie od starego jak świat, rozklekotanego volvo, który kiedyś należał do ciotki Jenny, bez odmrożenia sobie jakiejś części ciała.
Trochę rozgrzała mnie myśl, że Miles potnie mnie na kawałki, jeśli spóźnię się do pracy, więc w ciągu kilku kolejnych sekund siedziałem już za kierownicą, wdychając charakterystyczny słonawy zapach starej tapicerki. Może to nawet dziwne, ale ten grat był jedyną rzeczą, której nigdy nie byłbym w stanie się pozbyć. Zbyt wiele zostało w nim z dobrej, poczciwej Jenny, której obecność odczuwałem w każdej części tego wozu. Gdybym nie wiedział, co mówię, uznałbym to zapewne za coś durnego, ale mógłbym przysiąc, że mimo prawie trzech lat, które minęły od dnia jej śmierci, ona wciąż tam była.
-Czy ktoś mi wyjaśni dlaczego tu jest tak kurewsko zimno?! - Luc usadowił się na siedzeniu obok i z grymasem na twarzy zaczął ogrzewać swoje dłonie.
-Ciesz się lepiej, że nie musisz popieprzać do szkoły pieszo. - powiedziałem, jednocześnie odpalając silnik.
-Nie cieszę się, że w ogóle muszę tam bywać.- Syknął i założył ręce za swój długi czarny kucyk z tyłu głowy.
Dodałem lekko gazu, korzystając z całkowicie pustej drogi i wyłączyłem radio, które trzeszczało niemiłosiernie, raniąc moje uszy i potęgując ból głowy.
Silnik kołatał podejrzliwie, prawdopodobnie odliczając już dni pozostałe do jego ostatecznej destrukcji, którą uparcie przesuwałem od kilku dobrych lat naprawiając każdą usterkę. Nigdy nawet nie brałem pod uwagę opcji z oddaniem go na złom. Jenny nigdy by mi tego nie wybaczyła, nawet będąc po tej drugiej stronie.
Od naszego domu do warsztatu Miles'a nie było więcej niż osiem kilometrów, a droga była tego dnia wyjątkowo pozbawiona nawet najmniejszego ruchu. Żeby dostać się na szosę, musiałem najpierw wyjechać z ciągnącego się przez dobre półtora kilometra  lasu, w samym środku którego znajdował się nasz wiekowy, rozwalający się dom - idealnie ukryty przed jakąkolwiek cywilizacją.
Od sklepu dzieliła nas odległość trzech kilometrów, a najbliższy sąsiad mieszkał prawie dziesięć minut drogi stąd.
-Musimy wymienić te cholerne okna przed zimą.- odezwałem się, nie odrywając wzroku od krętej drogi,
-Tak, i skąd wyczarujemy na to pieniądze? - Luc utkwił spojrzenie na szarym niebie w identycznym kolorze, co jego oczy. - Mi w barze płacą jakieś gówniane pieniądze, za które ledwo starcza na jakieś żarcie i tą pieprzoną szkołę, do której ciągle każecie mi łazić, a twoja wypłata od Miles'a w sumie w całości i tak idzie na rachunki.
-Mam trochę odłożonych.- Zacisnąłem zęby, wspominając o pieniądzach, które od dawna zbierałem na części do starego Cadillaca Eldorado, które trzymałem w garażu z nadzieją, że pewnego dnia uda mi się doprowadzić go do stanu używalności i nareszcie przestać się martwić o to, jak długo jeszcze pociągnę z naprawianiem rozklekotanego volvo.
-"Trochę" to znaczy ile?- Młodszy brat nie wyglądał na zaskoczonego. Za dobrze mnie znał.
-Niewiele. Kilkaset dolarów- starczyłyby na pokrycie połowy kosztów.
-A co z drugą połową? - Westchnął Luc ze zrezygnowaniem.- Ja nie mam nic. Ten kretyn, u którego pracuję, wisi mi jeszcze kasę z zeszłego miesiąca. Będę musiał go przycisnąć, inaczej będziemy chodzić głodni.
-Mogę ci pomóc - uśmiechnąłem się krzywo. - A resztę pieniędzy jakoś się zorganizuje. Myślałem, żeby pożyczyć coś od Mag. Nie powie nic ojcu, jeśli ją poproszę.
-Taa, to jakiś plan. Tylko poproś ją 'ładnie'.
Roześmiałem się i zahamowałem trochę zbyt gwałtownie, kiedy wyrósł przed nami ponury budynek liceum Luc'a.
-Jasne. Bądź grzeczny w szkole - zawołałem, kiedy wysiadł z auta i zawróciłem z piskiem opon, uśmiechając się na odpowiedź brata w postaci wystawionego środkowego palca, który odbił się jeszcze we wstecznym lusterku i przyspieszyłem nieznacznie, nie zawracając sobie głowy ograniczeniami prędkości.
Jechałem na dobrym gazie, pewien, że i tak dojadę do warsztatu z przynajmniej minutowym spóźnieniem.
Zerknąłem na zegarek.
Niech to szlag. Jednak z większym niż minutowym...


*

Podniosłem głowę znad rozgrzebanej maski samochodu jednego z naszych klientów, na dźwięk lekkich kroków odbijających się od blaszanych ścian warsztatu, i uśmiechnąłem się na widok Maggie, niosącej w dłoniach dwa styropianowe opakowania z chińskim jedzeniem.
Od kilku godzin chrzaniłem się z wymianą części w samochodzie jakiegoś elegancika, nawet nie zwracając uwagi na zmierzch zapadający za oknem i chyba całkowicie straciłem rachubę czasu, bo kiedy spojrzałem na zegarek, zaskoczony odkryłem, że jest już cholernie późno.
Na myśl o ciepłej wołowinie mój żołądek skurczył się boleśnie, ale jakimś cudem powstrzymałem się od natychmiastowego rzucenia się na jedzenie i tylko otarłem smar z czoła średnio czystym ręcznikiem, który następnie wyrzuciłem gdzieś na stertę szmat, leżącą w kącie pomieszczenia.
-Pomyślałam, że mogłeś zgłodnieć - powiedziała Maggie i posyłając w moją stroną swój najbardziej uroczy uśmiech, pocałowała mnie, nie przejmując się grubą warstwą kurzu na mojej twarzy.
-Uważaj, ubrudzisz się - ostrzegłem i otarłem szybko dłonie o wierzch moich roboczych, potarganych jeansów, żeby móc wziąć od niej pudełko z jedzeniem.
Mag przewróciła swoimi niebieskimi oczami i gestem wskazała, żebym usiadł przy odrapanym stole, na którym walały się teraz śrubokręty, klucze i słoiczki z olejem silnikowym, po czym sama usadowiła się na moich kolanach.
Niecierpliwie pocałowałem ją w tatuaż przedstawiający trzy małe gwiazdki na jej szyi i niemal rozpaczliwie rzuciłem się na jedzenie.
-Dobra, teraz mam wyrzuty sumienia, że nie przyniosłam ci tego jedzenia wcześniej - dziewczyna zacisnęła usta z rozbawieniem i też zaczęła jeść swoją porcję - dużo bardziej po ludzku niż ja.
-Przepraszam, jeszcze nic dzisiaj nie jadłem - powiedziałem między kęsami, połykając wszystko nawet bez specjalnego przeżuwania. - Dziękuję, skarbie.
-Nie ma za co - roześmiała się i dotknęła zadrapania na moim policzku. - Nieźle wnerwiłeś dzisiaj ojca. - Dodała z rozbawieniem.
-Musiałem odwieźć Luc'a do szkoły i spóźniłem się dokładnie jakieś cztery minuty. Szczerze mówiąc, to dzisiaj przygotował sobie całkiem interesującą wiązankę przekleństw.- Parsknąłem, uśmiechając się na wspomnienie reprymendy szefa.- Zbluzgał mnie jak nigdy, a potem zapalił ze mną papierosa, jak to Miles.
-Lubi cię. Czasami zachowuje się jak wariat, ale naprawdę cię lubi.
Wzruszyłem obojętnie ramionami i przełknąłem ostatnie kęsy wołowiny.
-Nawet jeśli  lubi, to okazuje to w dość  oryginalny sposób.
Maggie była jedyną córką mojego szefa, którą oprócz dwóch swoich starszych synów, kochał ponad wszystko na świecie. Musiałbym chyba być idiotą, żeby nie dostrzegać w niej tego wszystkiego, co on. Nie w sposób było jej nie kochać. Mag była piękną, niebieskooką szatynką o całkowicie prostych, lśniących i długich włosach, figurze modelki i słodkim uśmiechu. Często pomagała w warsztacie przy niektórych naprawach, ubrana w wyblakłe ogrodniczki odsłaniające jej wytatuowane ramiona, na widok których większość ludzi patrzyła niekiedy z widoczną dezaprobatą. Podobnie zresztą było w przypadku moim i Luc'a, odkąd liczba tatuaży na naszych ciałach uległa pewnemu pomnożeniu.
Przejechałem dłonią po jej ramieniu i odłożyłem puste opakowanie po chińszczyźnie na stolik.
-Masz ochotę zjeść dziś u nas kolację? Mama na pewno się ucieszy. Uwielbia cię nawet może tak samo jak ja.
Maggie wtuliła głowę w moją szyję i na chwilę zamknęła oczy.
-Pewnie. Powiem tylko ojcu, że z tobą jadę.
-Będę czekał w samochodzie - wymruczałem i pocałowałem ją szybko w skroń.

*

Z leżącą przy moim boku Maggie, której ciepło przyjemnie ogrzewało moje ciało, wpatrywałem się w popękany sufit nad głową i próbowałem zrozumieć powód nękającego mnie od kolacji uczucia niepokoju. Całe to wrażenie, że stanie się coś złego było tak bardzo podobne do tego, które często miewałem w snach odkąd skończyłem trzy lata.
Często śniły mi się dziwne rzeczy, o ile można to tak nazwać. Może bardziej dziwni ludzie.
Łazili za mną, mówili niezrozumiałe rzeczy, płakali, często o coś prosili i krzyczeli.
Czasami nie znikali, nawet kiedy się obudziłem.
Każdego dnia działo się zresztą coś mniej lub bardziej dziwnego. Cienie, które widziałem kątem oka, które znikały, kiedy próbowałem się odwrócić, dziwne piski i trzaski wydawane przez wiatr uderzający o nasze okna, a nawet stłumione szepty, które zdawały się niekiedy rozlegać na parterze, podczas gdy nikt żywy nie miał prawa tam przebywać.
No właśnie... Nikt żywy.
Kiedyś opowiadałem o wszystkim mamie, wprawiając ją w przerażenie.
Dopiero po jakimś czasie nauczyłem się milczeć. Nikogo nie straszyć swoim dziwactwem.
Ale dziś... Dziś było inaczej. We wszystkich mięśniach czułem, że coś ma się wydarzyć.
Mimowolnie podniosłem się do pozycji siedzącej i delikatnie wyplątując się z objęć pogrążonej w płytkiej drzemce Maggie, wsunąłem na siebie koszulkę i wstałem z kanapy postawionej w kącie pokoju mojego i Luc'a, żeby zejść na dół po schodach i na wszelki wypadek sprawdzić, czy z mamą jest wszystko w porządku.
Zerknąłem do salonu, w którym siedziała spokojnie z filiżanką herbaty w ręku i wpatrywała się w okno, po którego drugiej stronie spływały strugi deszcz - wyniki nagłego oberwania chmury w naszym rejonie, co swoją drogą ciągle komunikowano w wiadomościach pogodowych wyświetlonych na ekranie naszego staroświeckiego telewizora.
Już miałem wrócić na górę do Mag, kiedy zmroziło mnie nieśmiałe pukanie do drzwi.
Przez moment myślałem, że to może Luc wcześniej wrócił dziś z pubu, w którym robił wieczorami za barmana, z konieczności wspomożenia naszego krytycznie niskiego budżetu domowego.
-Ash, otworzysz? - Z salonu dobiegł słaby głos mamy, która już zaczęła powoli gramolić się w moją stronę, równie zaniepokojona.
Zrobiłem krok w stronę ganku, czując jak powoli napina się każdy mój mięsień.
Przekręciłem zamek i uchyliłem drzwi, odruchowo zasłaniając wnętrze domu swoim ciałem i zaskoczony zacząłem analizować postać wysokiej, eleganckiej blondynki, może trochę mniej niż 40-letniej, której duże oczy wpatrywały się we mnie z nieskrywanym zaskoczeniem.
Na mój widok zacisnęła palce na trzymanej w dłoniach parasolce tak mocno, że pobielały jej kłykcie.
Mój wzrok na dwie sekundy mimowolnie padł na kryształowy naszyjnik na jej długiej, bladej szyi, który mienił się w świetle korytarza padającym na niego zza moich pleców.
Uniosłem brew, czekając aż coś powie, nie bardzo wiedząc czego może u nas szukać kobieta, która nosi na szyi kilka tysięcy dolarów.
-Dobry wieczór... - Odezwała się wreszcie nieco drżącym, cichym głosem. - Czy zastałam Sol?
Spojrzałem na nią podejrzliwie. Przez moment miałem nawet wrażenie, że  już  ją  gdzieś  kiedyś  widziałem. Ale matka nic nie wspominała, że ktoś ma nas odwiedzić. Nas nigdy nikt nie odwiedzał. Nikt oprócz listonosza, który regularnie przynosił nowe rachunki. Nawet żadnych listów.
-A kim pani w ogóle jest?- Zapytałem z powątpiewaniem, nadal blokując jej wejście do domu, na wszelki wypadek.
Kobieta zacisnęła usta, blednąc jednocześnie. Kącik jej warg zadrgał nerwowo.
Ktoś za moim plecami gwałtownie wstrzymał oddech, a kiedy zerknąłem za siebie przez ramię, zobaczyłem pobielałą, pełną przerażenia twarz mojej matki, która złapała się kurczowo mojego ramienia, wbijając w nie swoje palce.
-Pewnie mnie nie pamiętasz... Ja... Mam na imię Faith- wykrztusiła z siebie kobieta, napotykając pełne strachu i bólu spojrzenie mojej matki, która sekundę później bezwładnie osunęła się na ziemię.

1 komentarz:

  1. Świetne wprowadzenie, nie mogę się doczekać aż pojawi się więcej informacji o Sol, Ash'u i Luc'u! Zakończenie mega zaskakujące - Faith to ostatnia osoba jakiej bym się spodziewała ;D Dobrze widzieć tu kogoś ze starego składu NG <3

    OdpowiedzUsuń