poniedziałek, 28 marca 2016

Harvey

27 września, Mount Dew

Siedziałem na wypłowiałej kanapie w niewielkim, pomalowanym na kremowo pokoju, który można by było bez wahania nazwać schludnym, gdyby nie piętrząca się w rogu góra gratów, nad których przeznaczeniem sam musiałem się dłużej zastanowić, i dziecięcych zabawek. Pomieszczenie było jednym z czterech w niewielkim mieszkaniu Megan, a zabawki należały do jej 14-miesięcznego synka, Charles'a, który teraz siedział mi na kolanach i w najlepsze bawił się moimi kluczykami do samochodu. Wiedziałem, że zawieszka z Kaczorem Dodgers'em to dobry wybór, nawet mały to doceniał. Megan trajkotała coś do mnie z kuchni, ale prawdę mówiąc jednym uchem mi to wlatywało, a drugim wylatywało, bo właśnie wypatrzyłem fioletowego słonika, którego podarowałem Charliemu na pierwsze urodziny i pękałem z dumy stwierdzając, że zamiast cisnąć się gdzieś w stercie gratów pluszak zajmuje zaszczytne miejsce na regale z tymi piekielnie kolorowymi kwiatami, które Meg uwielbia.
- ... co ty o tym sądzisz?
Kiedy dotarł do mnie głos Megan, momentalnie pożałowałem, że nie słuchałem tego, co do mnie mówi. Wyglądało na to, że od jakiegoś czasu stała już w przejściu z tym pełnym dezaprobaty wyrazem twarzy i czekała, aż obudzę się ze stanu samouwielbienia.
- Wiesz...- szukałem w głowie najbardziej uniwersalnej odpowiedzi, jaką znałem - Ja tam się na tym nie znam...
- Jasne - prychnęła i postawiła przede mną filiżankę kawy.

- Wybacz, zagadaliśmy z się z młodym - próbowałem się wykręcić, a chłopiec jak na zawołanie oderwał się od kluczyków i posłał matce rozbrajający uśmiech. To ostatecznie udobruchało Megan. Kobieta zachichotała i wyciągnęła ręce do synka.
- W takim razie daj mi go już lepiej. I zabierz te kluczyki! Mam nadzieję, że nie wkładał ich do buzi - tu popatrzyła na mnie podejrzliwe.
- Spokojnie, wujek Harvey go pilnował...
- Właśnie dlatego się boję - stwierdziła, posyłając mi zawadiacki uśmiech. Zanim zdążyłem jej odpyskować, wróciła do tematu - Pytałam, czy powinnam skorzystać z zaproszenia od Alice?
Alice była starszą siostrą Megan. Mieszkała w Phoenix i pod każdym możliwym względem była jej przeciwieństwem. Widziałem ją tylko raz, na zdjęciu, które pokazywała mi Meg i przez dłuższy czas myślałem, że mnie wrabia. Alice była koścista i niska, miała ostre rysy twarzy i wodniste oczy, a na haczykowatym nosie nosiła okulary. Z tego, co słyszałem od przyjaciółki, nie była duszą towarzystwa, a jej największą aspiracją było utrzymywanie się z dala od czegokolwiek, co podnosi ciśnienie. Jej mąż był hydraulikiem, czy kimś takim. Jako siostry nigdy nie były sobie szczególnie bliskie, ich relacje ograniczały się do dwóch telefonów w roku - w Boże Narodzenie i urodziny. Sytuacja zmieniła się, kiedy Meg zaszła w ciążę i urodziła. Alice zaklęła się wtedy na wszystko, że będzie jej pomagać z dzieckiem i rzeczywiście słowa dotrzymała - sama nie może mieć dzieci, więc Charles'a rozpieszcza podwójnie, gdy tylko może.
- Przecież jeździsz do niej kilka razy w roku...
- Ale ona chce, żebym się do niej wprowadziła z młodym - dwie pary błękitnych oczu wbiły we mnie spojrzenie. Zamurowało mnie.
- Jeśli mam być szczery...- zacząłem powoli po krótkim namyśle - Myślę, że to dobry pomysł - Megan uniosła wymodelowane brwi - Będziecie bliżej rodziny, już to jest duży plus. Zresztą, sama wiesz, że tu nie ma wiele dzieciaków w wieku Charles'a. Musisz myśleć też o nim. W Phoenix przynajmniej by się nie nudził. I miałby lepszy wybór jeśli chodzi o szkołę...
- Tak, wszystko brzmi wprost świetnie - Megan uśmiechnęła się smutno, patrząc jak mały zasypia w jej ramionach - I właśnie to mnie przeraża. Chyba nie jestem przyzwyczajona do tego, że wszystko idzie po mojej myśli i nic nie wali się na głowę. Nie potrafiłabym żyć w świętym spokoju w domu Alice, a nie chciałabym jej tego wszystkiego niszczyć. Po za tym, źle się czuję, gdy muszę opuścić Mount Dew chociaż na chwilę. Jest coś pociągającego w tym zadupiu.
Megan podniosła na mnie wzrok, który był już całkiem spokojny. Wie, że ją rozumiem, pod tym względem myślimy tak samo - spokój może doprowadzić do szału, a w Mount Dew jest coś niecodziennego. Może dlatego w żadnym innym miejscu nie mieszkałem tak długo jak tu.
- Słuchaj, bez względu na to, jaką decyzję podejmiesz - zacząłem - na pewno cię w niej poprę.

*

Gdy cudem udało mi się wyjść z domu Megan (nadal byłem pod wrażeniem tego ile kobieta jest w stanie wyrzucić z siebie słów na jednym oddechu) dochodziło południe, co oznaczało, że miałem jeszcze 6 godzin zanim otworzę knajpę. W weekendy zawsze otwierałem dopiero po 18, wcześniej nie miałem co liczyć na większy ruch. Wszyscy byli zajęci "swoimi sprawami", o których nieco wiedziałem, ale była to jedna z tych tajemnic, w które wolałem na dłuższą metę nie wnikać. Po pierwsze, było to wygodne. Po drugie - nie ryzykowałem, że znowu będę musiał spieprzać na drugi koniec świata i czekać, aż wszyscy sobie o mnie zapomną. Mogłem to załatwić w inny sposób, jak kiedyś, ale czasy, w których takie rozwiązania by przeszły, już dawno minęły.  Zbyt wielu dupków stoi zbyt wysoko w hierarchii.
Wracając - miałem 6 godzin na załatwienie spraw, które zbierały mi się przez cały tydzień. Przede wszystkim musiałem wreszcie rozwiązać problem z dostawami. Facet, który współpracował ze mną przez ostatnie lata zaczął się wycofywać, wymigując się problemami z dojazdem. Widocznie droga, która odpowiadała mu przez ostatnie 3 lata, nagle uległa jakiemuś kataklizmowi. Nie czułem się jakoś szczególnie zawiedziony czy zaskoczony. Już od dłuższego czasu czułem, że tylko szuka okazji do wycofania się. Byłem tylko trochę rozgoryczony faktem, że zamiast zrobić sobie wolne, musiałem szukać kogoś, kto zechce się ruszyć, żeby zorganizować dostawę na to ("pociągające") zamarznięte zadupie. Musiałem też kiedyś wybrać się do Las Vegas. Zawsze odwlekałem ten wyjazd jak mogłem. To nie było tak, że nie lubiłem tego miasta - właściwie mógłbym go wcale nie opuszczać. To, czego tak naprawdę nie lubiłem, to charakter, w jakim się tam pojawiałem. Nigdy nie musiałem się do niczego zmuszać, zawsze znajdywałem jakiś wyjście, więc w sytuacji w jakiej znalazłem się od przeprowadzki na Alaskę, czułem się po prostu nieswojo, jak dziecko, któremu nagle zamiast cukierków zaczyna się podawać warzywa. Nikomu nie polecam dorastania w wieku 300 lat. No więc, moje życie dzieliło się właśnie na cukierki i cukierki zastąpione warzywami. Jednym z "warzyw" był comiesięczny wyjazd do Vegas. Wróć. Wyjazd w założeniu miał być comiesięczny, ale tak się złożyło, że w Mieście Grzechu nie gościłem już od pół roku. W ten sposób zamieniłem warzywa na cukierki.
Kiedy zastanawiałem się jak tym razem wymówić się przed samym sobą przed wyjazdem, w mojej kieszeni zadzwonił telefon.
- Kto znowu... - zirytowałem się. Cholera, jeśli to znowu w sprawie Walton's jestem udupiony. I tak mam dość problemów z restauracją. Pomijając fakt, że wycofał się dostawca, jakiś tydzień temu zadzwonił do mnie właściciel lokalu, Daniel Miller, twierdząc, że nie zapłaciłem zaległego czynszu. Ten szczur tradycyjnie próbował naciągnąć mnie na kasę, jak to miał w zwyczaju. Co jakiś czas wyskakiwał z nowym pomysłem, zaskakując mnie swoją kreatywnością. Skończyło się na tym, że opieprzyłem go najdelikatniej, jak umiałem, a ten pajac i tak podniósł mi opłatę za wynajem. "Takie czasy, sam pan rozumiesz". To najwyższa pora, żebym nauczył się trzymać język za zębami.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie lepiej będzie, jeśli zwyczajnie wyłączę to dzwoniące cholerstwo i załatwię dziś wszystko, co chciałem, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że w ten sposób tylko dodam sobie problemów. Kto wie, może pan Miller zdecydował się jednak wrócić do początkowej ceny? Na ekranie wyświetlił się komunikat o "nieznanym numerze", co ostatecznie rozwiało moje nadzieje. Otworzyłem drzwi do samochodu i rzuciłem komórkę na tylne siedzenie, następnie sam się do niego wpakowałem, nucąc melodię z "Gwiezdnych Wojen". Po chwili znalazłem się na drodze. Kolejną zaletą tych całych "zebrań" był fakt, że ulice prawie całkowicie pustoszały. To prawda, był weekend i pewnie w każdej innej części świata właśnie w tym momencie kierowcy pragnący znaleźć się na niedzielę w domach swoich krewnych dostawali białej gorączki, kotłując się w korkach, ale Mount Dew było specyficzne. Praktycznie nikt tu nie przyjeżdżał. Nikt nie odwiedzał rodziny, nie było żadnych zabytków do zwiedzania, żadnych wycieczek, żadnych przyciągających gości z daleka rozrywek. Typowe małe miasteczko, do którego trafiasz przejazdem, a zatrzymujesz się, bo dzieciaki chcą hot-doga ze stacji albo muszą się odlać. Miasto przyciągało, ale na moje szczęście nie każdego pierwszego lepszego turystę z aparatem. Jego nietypowa aura miała w sobie coś, co nie każdy potrafił docenić, a czego nikt nie potrafił zrozumieć. Może dlatego aż tak mnie przyciągało?

*

- Jasna cholera, mógłbyś tu czasem posprzątać, Walton...- warczałem przerzucając kartony na poddaszu mojej knajpy - I przy okazji przestać gadać do siebie...
Jakąś godzinę temu zadzwonił do mnie Miller i wspaniałomyślnie zadecydował o obniżeniu czynszu za lokal, ale postawił jeden warunek - do wieczora mam mu dostarczyć umowę najmu, którą podpisywałem 3 lata temu. "To chyba nie problem?". Nie, skąd, żaden problem. Przecież wiem gdzie ją położyłem. Na 100% jest w którymś z tych pieprzonych kartonowych pudeł. 
- Harvey, nie obijaj się! - usłyszałem zdenerwowany głos Jodie, którą poprosiłem o pomoc. Cały czas słyszałem jej gniewne pomruki, ale nie potrafiłem zlokalizować jej drobnej postaci wśród piętrzących się kartonów. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że mi pomoże. Naprawdę byłem pełen podziwu dla jej cierpliwości, tym bardziej, że wszystko tutaj było pokryte warstwą kurzu, przez co jedynym dźwiękiem jaki przerywał jej mamrotania były głośne kichnięcia. Wbrew pozorom uwijała się szybciej niż mógłbym przypuszczać. W mniej niż 40 minut przetrząsnęła jakieś 20 pudeł i gdyby nie fakt, że przy okazji znalazła jakieś stare papierzyska zapisane runami i mapy, co częściowo wyprowadziło mnie z równowagi, byłbym gotowy postawić jej pomnik. Cholera, byłem pewien, że wszystkie moje stare dokumenty przeniosłem do domu. Trzy lata kombinuję jak głupi, co zrobić, żeby nie dało się mnie wykryć, a przez jedno zasrane pudełko wszystko poszłoby się pieprzyć. Jak tylko znajdę ten dokument, będę musiał od razu odwieść mapy do siebie. Wątpię, żeby Jodie albo Martha potrafiły je odczytać, ale nie zamierzam czekać na kogoś, kto to zrobi. 
- Na miłość boską...! - usłyszałem zduszony okrzyk Jodie i głuchy dźwięk pudeł uderzających o siebie. Okazało się, że kobieta chciała przyjrzeć się czemuś, co rzuciło jej się w oczy i przypadkiem przewróciła pokaźny stos kartonów, który wylądował jej na głowie. Podbiegłem, żeby pomóc jej się wygrzebać, kiedy nagle tuż pod moimi stopami zobaczyłem żółtą teczkę z nabazgraną markerem informacją "UMOWA NAJMU".
- Wreszcie! - odetchnąłem, podnosząc ją - Jodie, ratujesz mi dupę! 
Podbiegłem do zdezorientowanej kucharki, żeby ją uściskać, po czym zbiegłem po drewnianych schodach na parter i wypadłem z lokalu, krzycząc do kobiety, żeby zamknęła, gdy będzie wychodzić. Wyglądało na to, że los postanowił nie udupić mnie w tym dniu zupełnie. Dokumenty dostarczyłem do Millera sporo przed czasem, na co temu szczęka opadła aż do podłogi. Chyba w ogóle się mnie dziś nie spodziewał. Walczyłem z pokusą wybuchnięcia śmiechem, widząc jak się krzywi, w obawie, że jeszcze zmieni zdanie. Wychodząc, zastanawiałem się czy ten cały cyrk naprawdę był konieczny. Mogłem go po prostu zahipnotyzować, kazać obniżyć mi ten czynsz od razu i przy okazji zatańczyć na stole. Często myślałem o ułatwianiu sobie życie przy pomocy moich zdolności, ale prawda była taka, że niczego bym sobie nie ułatwił, a jedynie skomplikował. Wszystko ma swoją cenę, a za magię płaci się podwójnie. Zresztą, gdyby chodziło tylko o to pewnie już dawno puściłyby mi nerwy. Głównym powodem dla którego prawie całkowicie zaniechałem używania swoich mocy na co dzień było to, że maga najłatwiej zlokalizować po jego zaklęciach. Wylewitowanie jakiegoś przedmiotu albo "wyczarowanie" sobie mleka na śniadanie rzecz jasna nie było problemem, te czynności wymagały tak znikomej ilości mocy, że potrzeba by było geniusza telepatii, żeby ją wyczuć. Schody pojawiały się przy hipnozie i urokach, nie mówiąc już o poważniejszych akcjach. Musiałem się cholernie pilnować, żeby nie zostać przyłapanym.
Zanim wsiadłem do samochodu wysłałem sms'a do Jodie, która pewnie już zaczynała się uwijać przy knajpie, że zaraz będę. Nawet nie zauważyłem, że zaczęła dochodzić 18, co znaczyło, że najwyższy czas otwierać.

*

Patrząc jak liczba klientów w Walton's wzrasta z "trochę tłoczno" do "nie ma gdzie wepchnąć palca", zacząłem zupełnie szczerze żałować, że wyśmiałem Jodie, kiedy proponowała zatrudnienie więcej niż dwóch kelnerek. Teraz jak głupi biegałem od stolika do barku, Martha zbierała stosy zamówień, a Jodie rzucała mi wymowne spojrzenia. Po pewnym czasie byłem zmuszony delikatnie wypraszać nowo przybywających z powodu braku miejsc. Oczywiście, kto chciał mógł siedzieć na zewnątrz, ale temperatura skutecznie odstraszała od tego pomysłu. Jak co miesiąc, wszystkie stoliki były zajęte przez dzieciaki w strojach (mniej lub bardziej) wieczorowych. Większość tych ludzi znałem przynajmniej z imienia.
- Hej, Harvey - usłyszałem za plecami kobiecy głos - Przyniesiesz nam jeszcze raz to samo?
Odwróciłem się i napotkałem złote oczy Rowan.
- Jasne, dajcie mi chwilę...- mruknąłem wracając do mocowania się z szafką, która zdecydowała się zaciąć akurat dziś.
- Nie potrzebujesz pomocy? - metyska wychyliła się za barek, żeby zobaczyć co robię - Mogę to roznieść...- wskazała na tacę z drinkami.
- Przestań, chyba po to dałem wam wolne, żebyście z niego korzystały, nie? - posłałem nastolatce oczko - Tak w ogóle, to gdzie jest Val? Nie widziałem jej dziś...
- Nie przyszła...- zmieszała się Rowan.
- Czemu? - zainteresowałem się - Źle się czuje?
Rowan wzruszyła ramionami, bardziej mówiąc, że to nie moja sprawa niż, że nie wie, więc odpuściłem. Wróciłem do majstrowania przy szafce. Wydawało mi się, że dziewczyna odchodzi, ale ona po chwili znalazła się przy mnie.
- Nie możesz tu wchodzić, kiedy nie pracujesz...- upomniałem nastolatkę.
- Nieważne - Rowan potrząsnęła głową - Dzwoniłeś do tego gościa, który był tu ostatnio?
Kurwa.
- Nie...- westchnąłem, pocierając dłonią twarz. Powoli zaczynało mnie to wszystko męczyć - Cholera, jutro to załatwię. To raczej nie była królowa angielska, więc może poczekać...
- Chyba nie może - metyska dyskretnie wskazała na drzwi wejściowe. Stał w nich mężczyzna wysoki na co najmniej 6,5 stopy. Ubrany był w elegancki czarny garnitur, który wystawał spod rozpiętego płaszcza przeciwdeszczowego, który na pewno nie chronił go przed zimnem. Mimo to nie wyglądał na zmarzniętego. Jego czarne włosy były gładko zaczesane, twarz ściągnięta grymasie, czarne, przeraźliwe spokojne oczy zdawały się szukać kogoś wśród tłumu. Domyśliłem się, że tym "kimś" miałem szczęście być ja.
- To facet, który tu był? - Upewniłem się, chociaż miałem cichą nadzieję, że znalazł się tu przypadkiem.
- Tak, na pewno. Wygląda jak grabarz albo psychopata - stwierdziła dziewczyna, a ja w duchu się z nią zgodziłem - Znasz go?
- Niestety...- prychnąłem podnosząc się. Już wiedziałem, że Vegas mnie nie ominie. Wziąłem oddech i ruszyłem w stronę mężczyzny, który już mnie zauważył i patrzył na mnie spode łba najbardziej posępnym spojrzeniem jakie kiedykolwiek widziałem - Kopę lat, Mirko!


3 komentarze:

  1. TO opo całkiem przypadło mi do gustu. Lubię poczucie humoru Harveya i jego sposób bycia. Jak dla mnie jest jedną z bardziej intrygujących postaci na tym blogu. Ciekawe, co to za gość, ten Mirko...
    Pozdrawiam~

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam twoje opowiadania.
    Czekam niecierpliwie na kontynuacje. Powrót do Vegas...to może być naprawde interesujące.

    "Nikomu nie polecam dorastania w wieku 300 lat"
    XD
    Kocham cie~
    //Shazzy

    OdpowiedzUsuń
  3. Coś mi się zdaje, że nie poprzestanę na jednym opowiadaniu. Ciekawy sposób pisania działa tutaj jak pułapka na muchy, aż nie można się oderwać:)Harvey jest niewątpliwie pozytywną postacią i również przypadł mi do gustu.

    OdpowiedzUsuń