sobota, 5 marca 2016

Valerie


23 września, Mount Dew

-Jasna cholera!- Wykonałam niekontrolowany ruch ręką, kalecząc się przy tym nożem kuchennym, leżącym na stole. Zdenerwowana zacząłem ssać krwawiący palec, rzucając się do szuflady z domową apteczką w poszukiwaniu plastra.
-Nie denerwuj się, Valerie.- Mama próbowała przybrać uspokajający ton. Bez skutku, jeśli mam być całkiem szczera. - Po prostu tak byłoby dla wszystkich najlepiej.
-Nie!- Powiedziałam po raz trzeci w ciągu ostatniej minuty.- Nie zmusicie mnie. Tamte czasy już dawno minęły- dodałam, odrywając zębami kawałek plastra.
Mama pokręciła głową ze zrezygnowaniem i westchnęła cicho. Oboje z ojcem wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a Mia spojrzała na mnie współczująco znad swojej porcji owsianki.
-Valerie, nie rozumiem po co ten cały cyrk - zaczął tata, łącząc palce w charakterystyczną dla siebie piramidkę, jak zawsze, kiedy powoli zaczynał tracić cierpliwość. - Oboje z mamą nie mamy zamiaru do niczego cię zmuszać, ale doskonale wiesz jakie są zwyczaje. Staramy się dokonywać dla was jak najlepszych wyborów. Zdajesz sobie sprawę z tego, że Deepwoodowie są przyjaciółmi naszej rodziny, prawda? Wydaje mi się więc, że powinnaś uszanować decyzję moją i mamy bez szemrania, tak, jak zrobiły to twoje starsze siostry, gdy znajdowały się na twoim miejscu.
Otworzyłam i zamknęłam usta, wściekła za aluzję co dobycia najgorszą z trójki ich córek.
-Szkoda tylko, że żadna z nich nie była i nigdy nie będzie na moim miejscu, tato.- Wycedziłam.- Aspen od początku chciała być z Chrisem, a Mia praktycznie sama wybrała Dean'a. To po prostu niesprawiedliwe...
-Niesprawiedliwe?- Powtórzył ojciec, ze złością przeczesując palcami poskręcane kosmyki na głowie.- Niesprawiedliwy jest sposób, w jaki nas wszystkich traktujesz, Valerie.
-Ale dlaczego to musi być ON?!- Jęknęłam przytłoczona brakiem jakichkolwiek argumentów broniących mojej pozycji.
-A dlaczego nie?- Zapytała mama. W jej ciemnoniebieskich oczach zabłysnął cień irytacji. - Zupełnie nie rozumiem twojego uprzedzenia do tego chłopaka, Val. Jest przystojny, inteligentny...
-I bogaty.- Dokończyłam za nią, robiąc minę, za którą powinnam dostać co najmniej dwa tygodnie zakazu wychodzenia wieczorami.- To o to chodzi, prawda?
-Nikt nie każe ci od razu rzucać się mu na szyję, Valerie! Chodzi nam tylko o to, żebyś spróbowała się z nim zaprzyjaźnić. Na początek.
-Nie mam zamiaru zaprzyjaźniać się z tym bufonem. Ani teraz, ani później!- Czułam jak rumieńce wściekłości powoli wypełzają na moją twarz.
Spodziewałam się jakiejś reakcji w stylu "nie pyskuj", tymczasem ojciec posłał mi tylko jedno z tych swoich karcących spojrzeń i powoli wstał od stołu.
-Chodzi tylko i wyłącznie o twoją przyszłość. Deepwoodom zawdzięczamy wszystko, co teraz mamy i to od nich zależy, czy za kilka lat, a może nawet miesięcy będziemy nadal mieli co włożyć do garnka, rozumiesz? Jeśli Cain Foster- prawa ręka Alexiusa Laufeysona i kuzyn twojej matki, wyraźnie sugeruje nam, że to małżeństwo byłoby korzystne dla wszystkich, my nie mamy żadnych powodów, żeby odmawiać. Jesteś jedną osobą, która może wziąć w tym udział i już czas, żebyś dorosła. - Zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem szarych oczu i wziąwszy torbę z lunchem, ruszył w stronę garażu.- I żeby było jasne, jeszcze wrócimy do tej rozmowy. 
Wymamrotałam coś pod nosem i bez większego apetytu zanurzyłam łyżkę w owsiance.
Kiedy ojciec opuścił kuchnię, mama wybiegła za nim, żeby o coś jeszcze zapytać, a przy stole została tylko Mia i ja, siostra odezwała się od niechcenia:
-Może oni mają trochę racji, Val?
-W tym, że powinnam spełnić porojoną zachciankę znienawidzonego przez wszystkich kuzyna matki i w niedalekiej przyszłości prawdopodobnie wyjść za Wyatt'a, bo "nie mamy powodów, żeby odmawiać", czy w tym, że jest przystojny i inteligentny?
-Cóż, w tym pierwszym chyba nie masz nawet zbyt dużego wyboru. Rodzice wyglądali, jakby mieli zrobić wszystko, żeby postawić na swoim.- Wzruszyła ramionami, odgarniając na plecy swoje długie, proste włosy w identycznym odcieniu kruczej czerni, co moje niesforne strąki, które bez względu na wszelkie wysiłki podejmowane przez moje starsze siostry, zawsze i tak układały się w nieokrzesane fale. - Ale jeśli chodzi o to drugie, to też jestem zdania, że Wyatt jest naprawdę boski, a ty powinnaś przestać go unikać. Zresztą nie rozumiem w czym jest problem.
-Wyatt jest cholernym kretynem. - Poprawiłam ją. - Nie znasz go.
-Ty też nie.- Mia przeszyła mnie jasnymi tęczówkami, wwiercającymi się w mój brzuch. - I nie próbuj zaprzeczać, że nie chciałabyś wiedzieć co kryje się w tych jego ciemnych oczach.
-Czarna dziura? - Spróbowałam zgadnąć, unosząc brew. Nigdy nie interesowały mnie ani jego oczy, ani jego pieniądze. Kilka niezbitych faktów na jego temat zdecydowanie wystarczyło mi postanowienia, żeby trzymać się od niego z daleka,
-Jesteś nieznośna.- Mia parsknęła śmiechem i przełknęła ostatnią łyżkę owsianki.
-Ty też - zauważyłam, mocując się z zamkiem od czarnej zamszowej kurteczki, w której rzekomo miałam wyglądać jak, cytuję: " urocza dziewczyna z dobrego, porządnego domu", według subiektywnej opinii mojej wszechwiedzącej rodzicielki.
-Może tak. Ale ja przynajmniej staram się oceniać wszystko realnie.- Siostra wycelowała we mnie wskazujący palec, zakończony długim, pomalowanym na czerwono paznokciem.- Przemyśl to, Val. Tata trafił w sedno, możliwe, że czas już dorosnąć. 

*
Zaklęłam pod nosem, kiedy prawie biegnąc przez szkolny parking spóźniona o dobre 15 minut na lekcję biologii z panem Miller'em, jakiś cholerny idiota postanowił wjechać w największą kałużę i uraczyć mnie fontanną brudnej wody, która wylądowała na prawej nogawce moich dżinsów.
Przez ułamek sekundy chciałam wywrzeszczeć za nim całą wiązankę niecenzuralnych określeń, które cisnęły mi się na język, ale potem stwierdziłam jednak, że za bardzo spieszę się na  lekcje.
Wściekła ruszyłam w stronę wejścia, mając cichą nadzieję, że nauczyciel biologii zechce wyjątkowo okazać wyrozumiałość i pozwoli mi w spokoju zająć miejsce w przedostatniej ławce, gdzie będę mogła przybrać bezpieczną pozę słuchacza.
Nadzieja legła w gruzach dokładnie w momencie, kiedy zdyszana  zamknęłam za sobą drzwi klasy, czując na plecach groźne spojrzenie pana Millera.
-Zajęcia zaczęliśmy prawie 20 minut temu, panno Moore.
-Wiem, proszę pana. Przepraszam za spóźnienie.
-Powód? - Nauczyciel spojrzał na mnie pytająco znad grubych szkieł okularów korekcyjnych bez nich musiał być ślepy jak kret.
-Yhm...-Chrząknęłam nerwowo, a moja ręka odruchowo powędrowała do niesfornego kosmyka przy twarzy.- Miałam problem z samochodem.- skłamałam. Nie mogłam przecież powiedzieć, że zgubiłam kluczyki od starego pick up'a  mojej najstarszej siostry, nie robiąc z siebie idiotki na oczach całej klasy.
Pan Miller westchnął z dezaprobatą i odnotował coś w swoim zeszycie.
-Ostatni raz przyjmuję jakiekolwiek wytłumaczenie, Valerie. A teraz zajmij swoje miejsce i otwórz podręcznik na stronie 160. Omawiamy właśnie cykl Calvina.
Kiwnęłam głową niechętnie, wdzięczna, że udało mi się uniknąć nagany.
Ruszyłam wzdłuż rzędu ławek, kierując się do swojego miejsca, przy okazji rozglądając się po twarzach moich "towarzyszy niedoli", którzy obserwowali całą scenę ze znudzeniem.
Kiedy już usiadłam w ławce i wyciągnęłam swoją książkę, zdałam sobie sprawę, że miejsce Wyatt'a Deepowooda było puste. 
Biologia na poziomie zaawansowanym była drugim obok historii przedmiotem, na który chodziłam razem  Wyattem, co w gruncie rzeczy i tak mogło być o jednym za dużo. Nie chodzi o to, że jego obecność mi przeszkadzała, wręcz przeciwnie. Odkąd od czterech miesięcy regularnie spotykam go w sali biologicznej trzy razy w tygodniu, jeszcze nigdy nie zadziałał mi na nerwy. Właściwie zawsze tylko siedzi spokojnie w trzeciej ławce od okna i ze znudzeniem wygląda przez szybę, najwyraźniej niespecjalnie interesując się wywodami pana Miller'a. O ile w ogóle JEST w szkole. Prawda jest taka, że Wyatt ma chyba największą liczbę opuszczonych godzin w całym liceum, a to co robi, kiedy go nie ma, dla większości nauczycieli jest zagadką nie do rozwiązania.
Ale nie dla mnie. Wiem gdzie wtedy bywa. To znaczy podejrzewam... I to mi wystarczy.
-Wróćmy zatem do tego, co mówiłem, zanim Valerie przerwała mój monolog.- Odezwał się nauczyciel, niemalże natychmiast wyrywając mnie z gąszczu moich myśli.- Jak już wspomniałem, macie dokładnie trzy tygodnie na przygotowanie się do testu. Zaznaczam, że bardziej niż podchwytliwy niż zwykle. Wcześniej chcę otrzymać od was prace pisemne na temat przemian metabolicznych, każda na 1000 słów. W razie jakichkolwiek pytań jest zawsze do waszej dyspozycji. Dobrze... A teraz wróćmy do tematu naszych dzisiejszych zajęć. Myślę, że panna Moore z ogromną radością przypomni nam nazwę pierwotnego akceptora wodoru w fazie ciemnej fotsyntezy, mam rację?
-Pan zawsze ma rację.- Uśmiechnęłam się słodko, w wyobraźni wbijając jakieś ostre narzędzie w jego przygarbionem plecy.

*
-Hej, Val!- Spośród tłumu roztrajkotanych nastolatków standardowo spędzających swoją przerwę na lunch w stołówce, jakimś cudem udało mi się wychwycić swoje imię.
Uśmiechnęłam się szeroko, zauważając Claytona, który właśnie wymachiwał obiema rękami, próbując zwrócić na siebie moją uwagę.
Zabrałam swoją żałośnie wyglądającą tacę z jedzeniem, na której kolejno ustawione były butelka wody, jabłko oraz coś, co podobno miało być sałatką, i zaczęłam przeciskać się przez tłum głodnych ludzi, łypiących na mnie z irytacją.
-Cześć -wysapałam, kiedy wreszcie jakimś cudem udało mi się dotrzeć do stolika i bezpiecznie usiąść na krześle, przy okazji trącając przy tym około pół tuzina ludzi łokciem.
-A gdzie Rowan i Drake? - Spytałam, stawiając swoją tacę na blacie.
-Dziś mają przerwę na lunch godzinę później. Mają dłuższą lekcję, czy coś - Wyjaśniła Libby, ubrana w butelkowozieloną sukienkę, podkreślającą ognisty kolor jej sięgających do ramion włosów.
Clay spojrzał na mnie badawczo swoimi zielonymi oczami i wskazał na mój lunch.
-Od dziś jesteś królikiem?
-Chyba wolę umrzeć niż zjeść coś, co podobno nazywa się tutaj "mięsem".- Wzruszyłam ramionami i wgryzłam się w jabłko, ignorując rozbawione spojrzenie znajomych.
-Zdecydowanie powinniśmy dziś pójść powyżywać się trochę w lesie.- Odezwała się Libby, wykonując niezidentyfikowany ruch palcem w powietrzu.
-Nie mogę, dzisiaj pracuję.- pokręciłam głową między gryzami.- Zresztą w tym tygodniu mam mnóstwo zaliczeń. 
-Ja też odpadam.- Clay założył ręce za głowę, wyciągając się przy tym na krześle.
-Znów umówiłeś się z tą słodziutką blondyneczką?- Libby uniosła wysoko rude brwi z udawanym zaskoczeniem.
Clayton zerknął na mnie, słabo maskując swoje zażenowanie i spiorunował dziewczynę wzrokiem.
-Nie wydaje mi się, żeby to była twoja sprawa, ale jeśli już tak bardzo cię to interesuje, to pomagam jej z matematyką.
-Och, a więc tak to się teraz nazywa?- Parsknęła i puściła mu oczko, w odpowiedzi na co chłopak jedynie prychnął z irytacją.- Jeśli wy nie chcecie iść, zapytam Drake'a albo Rowan. Lub jeszcze lepiej zabawię się sama. 
-Powodzenia.- mruknął Clay i ze znudzeniem przeciągnął dłonią po krótko przystrzyżonych włosach na swojej głowie i zerknął na telefon, leżący na stole. -  Najbliższa sobota jest ostatnia w miesiącu.
Widelec z nabitym na jego koniec pomidorem zatrzymał się w połowie drogi do moich ust. Cholera. Dlaczego o tym zapomniałam? Po karku przebiegł mnie nieprzyjemny dreszcz, a mój mózg zaczął powoli wprowadzać mnie w stan zamroczenia.
W reakcji na moją minę, która mogła mówić coś w stylu "za chwilę zacznę rzygać", Clayton zmrużył oczy.
-Wszystko dobrze, Val? Wyglądasz jakby coś właśnie stanęło ci w gardle.
W pewnym sensie można tak powiedzieć.
-Nie, ja tylko... Całkiem zapomniałam o zebraniu... -wymamrotałam, zaczynając spekulować nad sposobem uniknięcia wzięcia udziału w całej tej komedii.
-To akurat nic nowego.- Chłopak uśmiechnął się łagodnie, patrząc na mnie ze zrozumieniem.
Cóż, znajomość terminów i punktualność nigdy nie były moją mocną stroną. 
Chociaż spotkania klanu zmiennokształtnych od dziesiątek lat odbywały się regularnie w każdą ostatnią sobotę miesiąca i bywały nawet nudniejsze niż lekcje historii u pana Willson'a, o ile w ogóle jest to możliwe, i tak zawsze jakoś wylatywały mi z głowy.
Za każdym razem odbywały się w wykopanej głęboko pod ziemią sali, w której zwykle było tak cholernie gorąco, że niemożliwym byłoby przebywanie tam dłużej niż pół godziny, ubranym w standardowe zimowe ubranie typowego mieszkańca Alaski. 
Na ogół mama zmuszała mnie do występowania w cienkich, dziewczęcych sukienkach z odkrytymi ramionami, które stanowiły tylko kolejny powód mojej płomiennej nienawiści do ostatnich sobót miesiąca. 
-Nie tylko ty nie masz ochoty tam iść - Libby odsunęła od swoją tacę na bok i uśmiechnęła się leniwie. - Dużo bardziej wolałabym być w sobotni wieczór na imprezie w Walton's. Wszyscy idą.
-Oprócz nas.- Zauważył Clay.- Chyba, że uda nam się wyrwać wcześniej. Val może zarezerwować nam miejsca z wyprzedzeniem.- Rzucił mi pytające spojrzenie.- Prawda?
-Tak sądzę.- powiedziałam, zastanawiając się czy nie powinnam przypadkiem powiedzieć przyjaciołom o mojej dzisiejszej rozmowie z rodzicami. Informacja o tym, że rodzina ma poważny zamiar zeswatania mnie z Wyatt'em Deepwoodem, mogła być dość... ważna. A może nie?
Przeniosłam wzrok na ekran mojej komórki, który wyświetlił esemesa od Rowan - Zapytam o to dziś Harvey'a.


2 komentarze:

  1. Nie ma to jak zaciąć się z nerwów nożem. Też tak kiedyś miałam z podobnych powodów xD
    Opowiadanie bardzo wciąga, jestem ciekawa jak potoczy się dalej los Val, czy zaakceptuje jakoś Wyatta czy znajdzie z tego ślubu wyjście...
    Czekam na tę całą impreze i zebranie.
    Weny życzę ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajne. Szybko i lekko się czytało :) Podoba mi się to opo. Między innymi dlatego, że jest zauważalnie dłuższe od większości postów na niemych xd Poza tym Val wydaje się być w porządku. Doskonale rozumiem jej postawę, bo pewne sama bym tak zareagowała na jej miejscu ;p
    Trochę chaotyczny ten komentarz, ale nic, tak wyszło ;3
    Pozdrawiam~

    OdpowiedzUsuń