10 października, Mount Dew - Anchorage
-Zaglądałeś? - Zapytałam nieufnie, natychmiast sprawdzając czy zawartość torebki pozostała nienaruszona.
Portfel, chusteczki, słuchawki, pomadka nawilżająca, notatki z biologii, telefon, który na całe szczęście był rozładowany - wszystko na swoim miejscu.
-Nawet na sekundę - w głosie Wyatt'a, który oparty o swój motor obserwował mnie z założonymi rękami, zabrzmiało wyraźne rozbawienie.
-Masz szczęście - fuknęłam, z całych sił starając się nie zwracać uwagi na to, jak dobrze wygląda w opinającym ciało czarnym kombinezonie motocyklowym, ze zmierzwionymi od kasku włosami i błyszczącymi, pełnymi flirciarskich iskierek oczami w odcieniu zbliżonym do ciemnej czekolady.
Kierując się zdrowym rozsądkiem skupiłam więc wzrok na drzwiach wejściowych do szkoły znajdujących się niecałe trzy metry za jego plecami i uśmiechnęłam się, uspokojona nienaruszonym stanem torebki, którą (czemu mnie to nie dziwi) jakimś kolejnym niefortunnym zrządzeniem losu zostawiłam w jego samochodzie poprzedniej nocy, kiedy podwoził mnie do domu po mojej powalającej przygodzie z zepsutym samochodem, rozładowaną baterią i natarczywym facetem, którego sama, powtarzam SAMA zatrzymałam na drodze, z jakiegoś powodu uważając, że o pierwszej w nocy po bocznych objazdach jeżdżą sami uroczy i porządni ludzie.
-Dziękuję, że ją dla mnie zabrałeś - powiedziałam, starając się ukryć swoje zażenowanie. Bądź co bądź, przy Deepwoodzie już po raz kolejny bardzo dobitnie pokazałam moje życiowe nieudacznictwo. - I za wczorajszą pomoc.
-Żaden problem. - Wzruszył ramionami. - Ale zrób to dla mnie i więcej nie baw się w autostopowiczkę po nocach, bo następnym razem może mnie już nie być w okolicy.
-Raczej nie zamierzałam tego powtarzać - wymamrotałam zmieszana i wysiliłam się na kolejny niewinny uśmiech, znów skupiając się bardziej na drzwiach za plechami chłopaka, co było błędem, bo Wyatt zauważając gdzie wędruje mój wzrok, uniósł brew i najwyraźniej ubawiony spytał:
-Nie wybierasz się jednak na lekcje?
-Nie - przygryzłam wargę i zarumieniłam się jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku. - Mam dziś test z biologii, a wszystkie notatki zostały w mojej torebce, w twoim samochodzie. Nie pójdę tam tylko po to, żeby oblać.
poniedziałek, 21 listopada 2016
czwartek, 27 października 2016
Cain Foster
Mając sześćdziesiątkę na karku, muszę przyznać, że nigdy nie zamierzałem dożyć tak późnego wieku. W mojej nonsensownej wizji z przeszłości miałem umrzeć przed pięćdziesiątym rokiem życia, nie uświadczywszy na głowie ani jednego siwego włosa, ani tym bardziej zmarszczki na twarzy. Tymczasem, wszystko potoczyło się własnym torem, dalece odległym od moich wyobrażeń.
Patrząc na Sol, niegdyś świeżą, pełną życia ślicznotkę z potencjałem mocy godnym miejsca w honorowej, prywatnej kolekcji niezwykłych talentów, którą żmudnie gromadził sam Alexius, nie mogłem uwierzyć w to, co widzę.
O ile dla mnie czas okazał się może nie tyle łaskawy, co wyrozumiały, zostawiając mi całkiem sporo jeszcze czarnych kosmyków i nie najgorzej prezentujące się ciało, to w przypadku tej biednej kobiety z całą pewnością nadrobił swoje straty z nawiązką.
Na przestrzeni kilkunastu lat Sol zmieniła się nie do poznania. Ze swoją żylastą, anemiczną wręcz budową, matowymi, ściętymi do linii brody włosami, wysuszoną skórą na twarzy i popękanymi ustami, które niczym krwawa plama na niezwykle jasnej, prawie białej twarzy kontrastowały silnie z parą ogromnych jasnozielonych oczu o zmęczonym wyrazie, wydawała się być bardziej podobna do stracha na wróble niż do dziewczyny, którą dawno temu kochał bezgranicznie mój syn.
Trudno było oderwać wzrok od tak wątłej, rysującej sobą nadzwyczaj smutny i godny współczucia obrazek istoty.
poniedziałek, 24 października 2016
Harvey
11 października, Mount Dew
Siedziałem na wypłowiałej kanapie podpierając się łokciem o przetarte poduszki, które w latach swojej świetności z pewnością miały zupełnie inne kolory niż te, z którymi prezentują się dzisiaj w moim salonie. Spock patrzył na mnie zza niskiego blatu z pełną koncentracją, gdyby nie jego tłukący się o podłogę ogon i wywalony język, można by było powiedzieć, że wręcz z filozoficznym skupieniem. Wyświetlacz telefonu, który trzymałem w ręce, wskazywał godzinę 10:20 i informował mnie o 4 nieodebranych połączeniach od Jodie i jednym przychodzącym. Już po pierwszym jej telefonie doszedłem do prostej konkluzji, że ta rozmowa prawdopodobnie nie będzie ani przyjemna ani pożyteczna, a najwyżej mogę usłyszeć całkiem zmyślną wiązankę misternie układającą się w głowie kucharki w miarę jak przedłużał się sygnał nieodebranego połączenia. Miałem wrażenie, że gdybym teraz odebrał, komórka eksplodowałaby mi w rękach. Nie miałem czasu ani ochoty na takie pierdoły jak wykłócanie się z Jodie. Miałem na głowie tyle ciężkich spraw, że momentami czułem jak łamie mi się pod nimi kark, a otworzenie knajpy zdecydowanie nie odjęłoby mi balastu, mimo, że ostatnio Walton’s było jedynym miejscem, w jakim miałem ochotę się znaleźć.
- Masz szczęście, że nie umiesz mówić – mruknąłem rzucając psu zazdrosne spojrzenie, na co ten zareagował tylko przekrzywieniem głowy.
Siedziałem na wypłowiałej kanapie podpierając się łokciem o przetarte poduszki, które w latach swojej świetności z pewnością miały zupełnie inne kolory niż te, z którymi prezentują się dzisiaj w moim salonie. Spock patrzył na mnie zza niskiego blatu z pełną koncentracją, gdyby nie jego tłukący się o podłogę ogon i wywalony język, można by było powiedzieć, że wręcz z filozoficznym skupieniem. Wyświetlacz telefonu, który trzymałem w ręce, wskazywał godzinę 10:20 i informował mnie o 4 nieodebranych połączeniach od Jodie i jednym przychodzącym. Już po pierwszym jej telefonie doszedłem do prostej konkluzji, że ta rozmowa prawdopodobnie nie będzie ani przyjemna ani pożyteczna, a najwyżej mogę usłyszeć całkiem zmyślną wiązankę misternie układającą się w głowie kucharki w miarę jak przedłużał się sygnał nieodebranego połączenia. Miałem wrażenie, że gdybym teraz odebrał, komórka eksplodowałaby mi w rękach. Nie miałem czasu ani ochoty na takie pierdoły jak wykłócanie się z Jodie. Miałem na głowie tyle ciężkich spraw, że momentami czułem jak łamie mi się pod nimi kark, a otworzenie knajpy zdecydowanie nie odjęłoby mi balastu, mimo, że ostatnio Walton’s było jedynym miejscem, w jakim miałem ochotę się znaleźć.
- Masz szczęście, że nie umiesz mówić – mruknąłem rzucając psu zazdrosne spojrzenie, na co ten zareagował tylko przekrzywieniem głowy.
piątek, 21 października 2016
Valerie
9 październik - czwartek, Mount Dew
-TO CHYBA JAKIŚ ŻART. - Od pięciu minut z niedowierzaniem gapiłam się na kierownicę, w odstępach mniej więcej kilku sekund bez żadnego skutku próbując odpalić silnik, który za każdym razem wydawał z siebie jedynie całą serię charkliwych odgłosów, z całą pewnością nie mających zbyt wiele wspólnego z jego prawidłowym funkcjonowaniem. - Dlaczego akurat teraz... - jęknęłam po setnej próbie przywrócenia tego złomu do życia, aż wreszcie odchyliłam szyję do tyłu i zakryłam twarz dłońmi w geście kapitulacji.
Wzięłam trzy głębsze oddechy zanim zaczęłam szperać w torebce w poszukiwaniu telefonu, a kiedy już wreszcie udało mi się wygrzebać go z plątaniny kluczy, kabelków od słuchawek i zapasowych gumek do włosów, prawie zagotowałam się w środku, widząc migający na ekranie komunikat "Bateria rozładowana".
Wściekła cisnęłam telefonem z powrotem do torebki i niemal warcząc, wysiadłam z samochodu, kopniakiem zamykając za sobą drzwi.
Zaczęłam nerwowo krążyć wokół pickupa z nadzieją, że nagle przyjdzie mi do głowy jakiś genialny pomysł na to, jak o pierwszej w nocy, bez samochodu, bez telefonu i nawet bez latarki - dostać się do domu dziesięć kilometrów dalej.
sobota, 15 października 2016
Wyatt
Pięć lat temu, Mount Dew
Zaniosłem się ostrym kaszlem i niemal natychmiast rzuciłem na ziemię na wpół spalonego papierosa, szybko gasząc go pod podeszwą mojego buta. Dym rozsadzał mi płuca od środka i piekł w oczy, roznosząc się po całej szopie jak nadzwyczaj śmierdząca mgła. Bryce, który nie zdążył jeszcze nawet spróbować się zaciągnąć, wybuchnął śmiechem i podał mi butelkę, chyba z piwem, dokładnie w momencie, w którym byłem już prawie pewien, że za chwilę się udławię.
Pociągnąłem łyk gorzkiego napoju, wciąż walcząc z wysoce nieprzyjemnym uczuciem rozżarzonych węgli w mojej tchawicy i rzuciłem rechoczącym przyjaciołom wrogie spojrzenie spod lekko przydługich włosów na czole, które przylepiły się do mojej wilgotnej skóry.
-Co jest, Wyatt? Zakrztusiłeś się odrobinkę? - Zapytał zaczepnie Patrick, złośliwie mrużąc swoje już i tak wąskie oczy.- Z tego co pamiętam, to ostatnio ty śmiałeś się ze mnie. Nawet chyba głośniej.
-Należało ci się - wysapałem, powoli odzyskując normalny oddech.- To - wskazałem na zgniecionego papierosa leżącego obok mojej stopy - był jakiś szajs.
Pat prychnął głośno i wzruszył ramionami.
-Tata miał tylko takie. To chyba nie moja wina, że lubi ruskie papierosy?
-Nigdy więcej nie wezmę tego czegoś do ust - powiedziałem, wciąż czując na języku ohydny posmak taniego tytoniu.
-Bo co? Bo wolisz wymieniać się śliną z tą rudą córką ogrodnika?
Pat przez chwilę szczerzył do mnie zęby w głupkowatym uśmiechu, w najmniejszym nawet stopniu nie zwracając uwagi na Bryce'a, który patrzył to na mnie, to na niego, z wysoko uniesionymi brwiami.
-Czy ja o czymś nie wiem?- Zapytał, kierując w moją stronę swoje pytające spojrzenie, na co ja tylko obojętnie wzruszyłem ramionami i przechyliłem butelkę piwa, żeby przełknąć ostatnie dwa łyki napoju, które zostały na samym dnie.
niedziela, 9 października 2016
Rowan
4 październik - sobota ,
Mount Dew
Jęknęłam próbując
znaleźć pozycję, w której czułabym się choć odrobinę bardziej
komfortowo. Zaciskałam powieki, wszelkim siłami próbując wrócić
do słodkiego stanu zapomnienia, ale wraz z pierwszymi jaskrawymi
promieniami słońca wdzierającymi się przez okno do pokoju moją
podświadomość powoli zaczęły opuszczać resztki snu. Jeszcze
chwilę mocowałam się z samą sobą, aż zrozumiałam, że to z
miejsca przegrana walka i im dłużej próbuję tym szybciej
odzyskuję przytomność. Mimo to, nie chciałam jeszcze wstawać.
Chciałam choćby udawać, że mnie i wszystkie moje problemy dzieli
krucha bariera snu, że w tym stanie jestem nietykalna. Starałam się
zyskać na czasie i wszelkimi siłami odpychałam od siebie
nieuniknione – moment, w którym będę musiała wyjść ze swojego
pokoju i skonfrontować się z ojcem.
Coś mnie tknęło.
Ze swojego pokoju?
Powoli otworzyłam
oczy i podniosłam się na łokciach do pozycji pół siedzącej.
Pokój, w którym się znalazłam był znajomy i w przeszłości
spędziłam w nim wiele czasu, ale z całą pewnością nie był mój.
Dokładnie naprzeciw mnie stało łóżko z kłębkiem zwiniętej
pościeli, spod, której na poduszki wypadały kosmyki miękkich czarnych loków. Obok biurka na kremowym dywanie rozłożony był
dmuchany materac z kocami, na którym spałam. Wczorajszej (czy
raczej już dzisiejszej) nocy uzgodniłyśmy z Val, że mogę
przenocować się u niej. Kamień spadł mi serca, kiedy się
zgodziła, bo po telefonie ojca naprawdę zaczynałam bać się powrotu
do domu. Zachowywałam się kompletnie irracjonalnie, jak dziecko,
które wierzyło, że jeśli będzie się ociągać to kara nie
przyjdzie. Problem polegał na tym, że nie miałam nawet
najmniejszych podejrzeń co do tego, czego niby miałaby dotyczyć ta cała
„rozmowa”. Wszystko wyglądało tak jak zwykle, powiedziałabym,
że nawet trochę lepiej, a mimo to ton głosu ojca sprawiał, że
zaczynałam wymyślać najgorsze scenariusze. W głębi siebie
musiałam przyznać, że nie boję się samej rozmowy, ale wpływu
jaki będzie miała na nasze relacje – czy znów wrócimy do stanu
wojennego, czy posuniemy się jeszcze o krok dalej.
piątek, 30 września 2016
Connie
3 października, Anchorage
Złapałam się za głowę i zgięłam w pół, mimowolnie próbując uśmierzyć ból, który przeszył moje ciało, począwszy od głowy, aż po palce u stóp. Przed oczami widziałam plamy, które nieudolnie próbowały przybrać jakieś sensowne kształty. Nawet po przymrużeniu powiek nie udawało mi się zidentyfikować stojących przede mną roślin i mebli, które widziałam przed atakiem paniki. Paniki wywołanej bólem rozchodzącym się po całej klatce piersiowej i rozpływającym się po wszystkich zakamarkach mego ciała. Na początku był nie do zniesienia i myślałam, że zemdleję z jego natężenia, ale teraz już zaczął ustępować, więc z ulgą zamknęłam oczy i czekałam.
- Connie… - usłyszałam za sobą zatroskany głos kuzyna, który zszokowany całym zajściem, którego był świadkiem, nie wiedział jak się zachować. Cieszyło mnie to, ponieważ czułabym się niezręcznie, gdyby do mnie podbiegł i zaczął mi pomagać, pytając „Czy, aby na pewno wszystko jest w porządku”. Oboje tak byśmy się czuli. Troska troską, ale nie miałam zamiaru zgrywać ofiary, sierotki która nie może sobie sama poradzić i która potrzebuje pomocy na każdym kroku. Zwłaszcza od mężczyzn pokroju Col’a, zarozumiałych, aroganckich, wrednych i zimnych. Zwłaszcza tych, których w przeszłości za blisko do siebie dopuściłam .
- Zajmij się swoimi sprawami, Cole. To były tylko delikatne zawroty głowy, nie ma co roztrząsać tej sprawy. Liczę, że zatrzymasz to dla siebie – rzuciłam, nawet nie odwracając się w jego stronę, po czym wróciłam na salę, co nie było dobrym wyborem z mej strony.
Zwłaszcza, że nie doszłam jeszcze do siebie po nawrocie.
Złapałam się za głowę i zgięłam w pół, mimowolnie próbując uśmierzyć ból, który przeszył moje ciało, począwszy od głowy, aż po palce u stóp. Przed oczami widziałam plamy, które nieudolnie próbowały przybrać jakieś sensowne kształty. Nawet po przymrużeniu powiek nie udawało mi się zidentyfikować stojących przede mną roślin i mebli, które widziałam przed atakiem paniki. Paniki wywołanej bólem rozchodzącym się po całej klatce piersiowej i rozpływającym się po wszystkich zakamarkach mego ciała. Na początku był nie do zniesienia i myślałam, że zemdleję z jego natężenia, ale teraz już zaczął ustępować, więc z ulgą zamknęłam oczy i czekałam.
- Connie… - usłyszałam za sobą zatroskany głos kuzyna, który zszokowany całym zajściem, którego był świadkiem, nie wiedział jak się zachować. Cieszyło mnie to, ponieważ czułabym się niezręcznie, gdyby do mnie podbiegł i zaczął mi pomagać, pytając „Czy, aby na pewno wszystko jest w porządku”. Oboje tak byśmy się czuli. Troska troską, ale nie miałam zamiaru zgrywać ofiary, sierotki która nie może sobie sama poradzić i która potrzebuje pomocy na każdym kroku. Zwłaszcza od mężczyzn pokroju Col’a, zarozumiałych, aroganckich, wrednych i zimnych. Zwłaszcza tych, których w przeszłości za blisko do siebie dopuściłam .
- Zajmij się swoimi sprawami, Cole. To były tylko delikatne zawroty głowy, nie ma co roztrząsać tej sprawy. Liczę, że zatrzymasz to dla siebie – rzuciłam, nawet nie odwracając się w jego stronę, po czym wróciłam na salę, co nie było dobrym wyborem z mej strony.
Zwłaszcza, że nie doszłam jeszcze do siebie po nawrocie.
poniedziałek, 26 września 2016
Q&A z autorami!
Spełniamy obietnicę w trybie nieco przyspieszonym i od dziś dajemy Wam możliwość anonimowego zadawania pytań wszystkim autorom naszych aktualnych postaci, którzy chętnie odpowiedzą na każde z nich :)
WAŻNE!
Prosimy, abyście wszystkie swoje pytania zamieszczali w komentarzach poniżej tego posta, każdorazowo podpisując do kogo dokładnie są one adresowane (imię bohatera/ bohaterów), aby uzyskać odpowiedź od oczekiwanej osoby!
Pytania mogą być zadawane bezterminowo, a nasi autorzy dokonywać będą stałej aktualizacji w komentarzach :)
Pozdrawiamy i czekamy na Wasze komentarze!
Ekipa CG
sobota, 17 września 2016
Harvey
3 października, Mount Dew
- Wreszcie jesteś!
Myślałem, że uda mi się wejść przez tylne wejście niepostrzeżenie, jednak jeszcze zanim zdążyłem zamknąć za sobą drzwi z wnętrza kuchni usłyszałem głos Jodie. Cholera, ta kobieta mogłaby sobie dorabiać jako szpieg. Albo sonar.
- Siema, dziewczyny - odkrzyknąłem, rzucając skórzaną kurtkę na wieszak, kiedy w przejściu pojawiła się sylwetka Jodie w fartuchu niedbale przewiązanym przez talię.
- Myślałam już, że znów zrobiłeś sobie wolne...- zaczęła swój wykład, ale zamarła z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczyma, gdy jej wzrok spoczął na ciemnym, włochatym kształcie obok mojej nogi - CZY TO JEST PIES?!
- Spock - mruknąłem przecierając kark z irytacją. Tylko tego było mi dzisiaj trzeba.
- Harvey. To jest PUB, miejsce w którym się JE i PIJE, tu NIE WOLNO przyprowadzać zwierząt...
- Jodie, chciałbym ci delikatnie przypomnieć, że jestem właścicielem tego pubu i jeśli będę miał taki kaprys ustanowię psa dziedzicem, więc...
- ...A MARTHA MA ALERGIĘ - kobieta ciągnęła niezrażona niczym co powiedziałem.
- Jodie, kurwa, nie mam nastroju! - przerwałem jej machnięciem ręki - Pies nie będzie siedział za barem, Martha nie musi nawet na niego patrzeć. Po prostu nie mogłem go dziś zostawić u Meg.
Jodie wyglądała na zaszokowaną, może nawet urażoną, ale dziś naprawdę nie miałem głowy, żeby się tym przejmować. Od kilku dni nie mogłem spać, dręczyły mnie wizje, Las Vegas nie dawało o sobie zapomnieć i opróżniłem niemal 3/4 barku. Do tego wszystkiego dochodziła kwestia mojego nowego lokatora. Bez względu na to jak bardzo polubiłam tego psa nie mogłem zatrzymać go na zawsze. Było to niewykonalne z kilku powodów. Po pierwsze, nie miałem na niego czasu. Moja praca (i inne obowiązki) raczej nie uwzględniała długiego siedzenia w domu, spacerów dłuższych niż z baru do spożywczaka i czasu na rzucanie piłką. Gdy Spock zostawał w domu sam dłużej niż na godzinę dostawał szału, o czym zdążyłem się przekonać, gdy po powrocie z zakupów zastałem całkowicie "przemeblowaną" kuchnię. Nie miałem go też u kogo zostawić; rano próbowałem namówić do tego Meg, jednak, w przeciwieństwie do Charles'a, który wydawał się być całkowicie oczarowany czworonogiem, kobieta tylko piorunowała mnie wzrokiem i rzucała kąśliwe uwagi na temat "mojego brudnego kundla". Byłem zmuszony zabrać go ze sobą do Walton's mówiąc sobie, że to tylko jeden raz. W głębi duszy czułem, że nie skończy się na jednym razie. Kolejnym powodem było to, że zwyczajnie nie chciałem się do niego przywiązać. Miałem nadzieję, że w ciągu tych trzech tygodni do powrotu właściciela schroniska nie zdążę się z nim zżyć, ale skłamałbym mówiąc, że go nie polubiłem. Na szczęście do przyjazdu weterynarza nie zostało już dużo czasu, co naprawdę było mi na rękę, tym bardziej, że data wyjazdu do Las Vegas niebezpiecznie się zbliżała i wtedy na pewno nie znalazłbym nikogo, kto mógłby przygarnąć psa do siebie.
- Wreszcie jesteś!
Myślałem, że uda mi się wejść przez tylne wejście niepostrzeżenie, jednak jeszcze zanim zdążyłem zamknąć za sobą drzwi z wnętrza kuchni usłyszałem głos Jodie. Cholera, ta kobieta mogłaby sobie dorabiać jako szpieg. Albo sonar.
- Siema, dziewczyny - odkrzyknąłem, rzucając skórzaną kurtkę na wieszak, kiedy w przejściu pojawiła się sylwetka Jodie w fartuchu niedbale przewiązanym przez talię.
- Myślałam już, że znów zrobiłeś sobie wolne...- zaczęła swój wykład, ale zamarła z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczyma, gdy jej wzrok spoczął na ciemnym, włochatym kształcie obok mojej nogi - CZY TO JEST PIES?!
- Spock - mruknąłem przecierając kark z irytacją. Tylko tego było mi dzisiaj trzeba.
- Harvey. To jest PUB, miejsce w którym się JE i PIJE, tu NIE WOLNO przyprowadzać zwierząt...
- Jodie, chciałbym ci delikatnie przypomnieć, że jestem właścicielem tego pubu i jeśli będę miał taki kaprys ustanowię psa dziedzicem, więc...
- ...A MARTHA MA ALERGIĘ - kobieta ciągnęła niezrażona niczym co powiedziałem.
- Jodie, kurwa, nie mam nastroju! - przerwałem jej machnięciem ręki - Pies nie będzie siedział za barem, Martha nie musi nawet na niego patrzeć. Po prostu nie mogłem go dziś zostawić u Meg.
Jodie wyglądała na zaszokowaną, może nawet urażoną, ale dziś naprawdę nie miałem głowy, żeby się tym przejmować. Od kilku dni nie mogłem spać, dręczyły mnie wizje, Las Vegas nie dawało o sobie zapomnieć i opróżniłem niemal 3/4 barku. Do tego wszystkiego dochodziła kwestia mojego nowego lokatora. Bez względu na to jak bardzo polubiłam tego psa nie mogłem zatrzymać go na zawsze. Było to niewykonalne z kilku powodów. Po pierwsze, nie miałem na niego czasu. Moja praca (i inne obowiązki) raczej nie uwzględniała długiego siedzenia w domu, spacerów dłuższych niż z baru do spożywczaka i czasu na rzucanie piłką. Gdy Spock zostawał w domu sam dłużej niż na godzinę dostawał szału, o czym zdążyłem się przekonać, gdy po powrocie z zakupów zastałem całkowicie "przemeblowaną" kuchnię. Nie miałem go też u kogo zostawić; rano próbowałem namówić do tego Meg, jednak, w przeciwieństwie do Charles'a, który wydawał się być całkowicie oczarowany czworonogiem, kobieta tylko piorunowała mnie wzrokiem i rzucała kąśliwe uwagi na temat "mojego brudnego kundla". Byłem zmuszony zabrać go ze sobą do Walton's mówiąc sobie, że to tylko jeden raz. W głębi duszy czułem, że nie skończy się na jednym razie. Kolejnym powodem było to, że zwyczajnie nie chciałem się do niego przywiązać. Miałem nadzieję, że w ciągu tych trzech tygodni do powrotu właściciela schroniska nie zdążę się z nim zżyć, ale skłamałbym mówiąc, że go nie polubiłem. Na szczęście do przyjazdu weterynarza nie zostało już dużo czasu, co naprawdę było mi na rękę, tym bardziej, że data wyjazdu do Las Vegas niebezpiecznie się zbliżała i wtedy na pewno nie znalazłbym nikogo, kto mógłby przygarnąć psa do siebie.
poniedziałek, 12 września 2016
Bryce
4 października- sobota, Mount Dew
Biegłem sprintem przez las, celowo kierując się na ścieżki, których nie znałem. Nie był to z resztą wielki wyczyn. Normalnie nie miałem czasu na bieganie. Treningi i szkoła zabierały zbyt wiele czasu, więc nie pamiętałem większości szlaków.
Ale kiedyś biegałem. Było to jeszcze przed pierwszą kontrolowaną przemianą. A przynajmniej testem z przemiany. Pamiętam, że stresowałem się wtedy wszystkim, nie miałem co ze sobą zrobić, błądziłem po okolicy (co nie podobało się babce), znajdowałem sobie coraz to nowszych przyjaciół, a przede wszystkim znikałem na długie godziny w lesie, w którym miało się odbyć Kontrolowane Przemienianie. Biegałem gdyż bałem się kulminacyjnego aspektu tego testu – mieliśmy upolować zwierzę. Miało to być zwieńczeniem naszej Przemiany. A osoba, która dobiła ofiarę, miała być szczególnie uhonorowana. I każdy z moich znajomych chciał tego dokonać.
Pamiętam jak z Wyatt’em Deepwoodem zakładaliśmy się który z nas to zrobi. Byliśmy wtedy jeszcze mali, uważaliśmy się za przyjaciół. Ja chciałem zaimponować bratu, a Wyatt jak zawsze chciał pokazać wszystkim, że jest niezwyciężony.
To było przed tym jak zapomnieliśmy o naszej „przyjaźni”.
Z perspektywy czasu (i po poznaniu paru niezmiennych) uważam, że to było dziwne. To całe nakręcanie nas na zabijanie. Ale wiem też, że to jest wpisane w naszą wilczą naturę.
… Wracając do mojej konkluzji… Biegałem. Dużo. Chciałem znać każdą drogę w lesie, by mieć przewagę nad innymi. By wygrać. By inni mi zazdrościli.
Cała ta historia nie miała super „happy end’u”. Okazało się, że kontrolowanie swojego szczenięcego, wilczego „ja”, które ma ochotę tylko, i tylko na zabawę, wcale nie jest łatwe. A bieganie w grupie jest wielce rozpraszające, gdy masz ochotę pobawić się i poznać wszystkich. W dodatku podział na grupę naganiającą i łapiącą zwierzynę, jest extra radochą, podczas której zapominasz o swoim głównym zadaniu.
Biegłem sprintem przez las, celowo kierując się na ścieżki, których nie znałem. Nie był to z resztą wielki wyczyn. Normalnie nie miałem czasu na bieganie. Treningi i szkoła zabierały zbyt wiele czasu, więc nie pamiętałem większości szlaków.
Ale kiedyś biegałem. Było to jeszcze przed pierwszą kontrolowaną przemianą. A przynajmniej testem z przemiany. Pamiętam, że stresowałem się wtedy wszystkim, nie miałem co ze sobą zrobić, błądziłem po okolicy (co nie podobało się babce), znajdowałem sobie coraz to nowszych przyjaciół, a przede wszystkim znikałem na długie godziny w lesie, w którym miało się odbyć Kontrolowane Przemienianie. Biegałem gdyż bałem się kulminacyjnego aspektu tego testu – mieliśmy upolować zwierzę. Miało to być zwieńczeniem naszej Przemiany. A osoba, która dobiła ofiarę, miała być szczególnie uhonorowana. I każdy z moich znajomych chciał tego dokonać.
Pamiętam jak z Wyatt’em Deepwoodem zakładaliśmy się który z nas to zrobi. Byliśmy wtedy jeszcze mali, uważaliśmy się za przyjaciół. Ja chciałem zaimponować bratu, a Wyatt jak zawsze chciał pokazać wszystkim, że jest niezwyciężony.
To było przed tym jak zapomnieliśmy o naszej „przyjaźni”.
Z perspektywy czasu (i po poznaniu paru niezmiennych) uważam, że to było dziwne. To całe nakręcanie nas na zabijanie. Ale wiem też, że to jest wpisane w naszą wilczą naturę.
… Wracając do mojej konkluzji… Biegałem. Dużo. Chciałem znać każdą drogę w lesie, by mieć przewagę nad innymi. By wygrać. By inni mi zazdrościli.
Cała ta historia nie miała super „happy end’u”. Okazało się, że kontrolowanie swojego szczenięcego, wilczego „ja”, które ma ochotę tylko, i tylko na zabawę, wcale nie jest łatwe. A bieganie w grupie jest wielce rozpraszające, gdy masz ochotę pobawić się i poznać wszystkich. W dodatku podział na grupę naganiającą i łapiącą zwierzynę, jest extra radochą, podczas której zapominasz o swoim głównym zadaniu.
niedziela, 4 września 2016
Valerie
3/4 października - w nocy, Mount Dew
Już dobry kwadrans przechadzałam się niecierpliwie po salonie, co jakiś czas nerwowo spoglądając to na zegarek, to na widoczny za cienką firanką podjazd przy naszym domu.
Sean się spóźniał, mimo, że jeszcze tego samego dnia rano dzwonił, żeby powiedzieć mi o jakiej dokładnie porze ma zamiar przyjechać i zabrać mnie do Walton's, gdzie prawdopodobnie powinni czekać już na nas Drake, Rowan i Clayton.
Wygląda na to, że perspektywa spotkania z Sean'em zadziałała na mnie niezwykle pobudzająco. Inaczej nigdy nie byłabym gotowa przed czasem, jak dziś - ubrana w obcisłą granatową sukienkę, zamszowe trzewiki i uroczą, również zamszową kurteczkę, z (o dziwo) całkiem nieźle ułożonymi włosami i delikatnym makijażem, po raz pierwszy odkąd pamiętam czekając na kogoś, a nie - jak zwykle bywa - ktoś na mnie.
Nie byłabym sobą, gdybym w trakcie swoich szalonych przygotowań nie zrobiła trochę szumu w domu, szukając każdej osobnej rzeczy w innym pomieszczeniu, biegając przy tym tu i z powrotem jak kompletna wariatka, dopóki Mia i mama jednogłośnie nie stwierdziły, że prawdopodobnie wypiłam o jedną filiżankę kawy za dużo.
Oczywiście mama z początku nie była zbyt zachwycona informacją, że jej najmłodsza córka ma zamiar spotkać się z chłopakiem nienależącym do rasy zmiennokształtnych, ale po moich twardych argumentach, jasno potwierdzających, że nie będę z nim sam na sam, niechętnie zgodziła się, żebym mogła tego wieczoru opuścić dom w jego towarzystwie.
Rozumiałam jej obiekcje. Bała się, że mogłabym wplątać się w coś nieodpowiedzialnego, o co wcale nie było w tym przypadku trudno. Zdradzanie naszej prawdziwej tożsamości, ujawnianie istnienia Stowarzyszenia Zmiennokształtnych, czy nawet napinanie o czymś związanym z naszych "drugim ja", było surowo zabronione. Nie wspominając już o mieszanych związkach. Żadne z nas nie mogło wiązać się z przedstawicielami innych ras, w tym ludzi. Ta reguła była starsza od Rady, ważniejsza od wszystkich innych, a przede wszystkim najbardziej respektowana. Złamanie tego prawa byłoby niebezpieczne. Pod każdym względem.
Już dobry kwadrans przechadzałam się niecierpliwie po salonie, co jakiś czas nerwowo spoglądając to na zegarek, to na widoczny za cienką firanką podjazd przy naszym domu.
Sean się spóźniał, mimo, że jeszcze tego samego dnia rano dzwonił, żeby powiedzieć mi o jakiej dokładnie porze ma zamiar przyjechać i zabrać mnie do Walton's, gdzie prawdopodobnie powinni czekać już na nas Drake, Rowan i Clayton.
Wygląda na to, że perspektywa spotkania z Sean'em zadziałała na mnie niezwykle pobudzająco. Inaczej nigdy nie byłabym gotowa przed czasem, jak dziś - ubrana w obcisłą granatową sukienkę, zamszowe trzewiki i uroczą, również zamszową kurteczkę, z (o dziwo) całkiem nieźle ułożonymi włosami i delikatnym makijażem, po raz pierwszy odkąd pamiętam czekając na kogoś, a nie - jak zwykle bywa - ktoś na mnie.
Nie byłabym sobą, gdybym w trakcie swoich szalonych przygotowań nie zrobiła trochę szumu w domu, szukając każdej osobnej rzeczy w innym pomieszczeniu, biegając przy tym tu i z powrotem jak kompletna wariatka, dopóki Mia i mama jednogłośnie nie stwierdziły, że prawdopodobnie wypiłam o jedną filiżankę kawy za dużo.
Oczywiście mama z początku nie była zbyt zachwycona informacją, że jej najmłodsza córka ma zamiar spotkać się z chłopakiem nienależącym do rasy zmiennokształtnych, ale po moich twardych argumentach, jasno potwierdzających, że nie będę z nim sam na sam, niechętnie zgodziła się, żebym mogła tego wieczoru opuścić dom w jego towarzystwie.
Rozumiałam jej obiekcje. Bała się, że mogłabym wplątać się w coś nieodpowiedzialnego, o co wcale nie było w tym przypadku trudno. Zdradzanie naszej prawdziwej tożsamości, ujawnianie istnienia Stowarzyszenia Zmiennokształtnych, czy nawet napinanie o czymś związanym z naszych "drugim ja", było surowo zabronione. Nie wspominając już o mieszanych związkach. Żadne z nas nie mogło wiązać się z przedstawicielami innych ras, w tym ludzi. Ta reguła była starsza od Rady, ważniejsza od wszystkich innych, a przede wszystkim najbardziej respektowana. Złamanie tego prawa byłoby niebezpieczne. Pod każdym względem.
poniedziałek, 29 sierpnia 2016
Wyatt
3 października - piątek, Mount Dew
Zgasiłem samochód i zatrzasnąłem za sobą drzwi, zostawiając go tak daleko od knajpy, jak tylko było to możliwe na niewielkim, pełnym dziur parkingu, po którym praktycznie co wieczór pałętały się całe tabuny meneli, pijanych dzieciaków ze szkoły i cholera wie czego jeszcze.
Napis "Walton's" świecił na czerwono, co jakiś czas migając w miejscu spalonej świetlówki przy literze "t", a wokół lokalu kłębiły się coraz to nowe grupki pijanych ludzi wchodzących lub wychodzących ze środka na papierosa.
O ile idąc przez parking w kierunku wejścia starałem się ignorować cholernie głośne techno wydobywające się z wnętrza lokalu, to kiedy już przekroczyłem próg budynku, całkowicie przestałem słyszeć nawet własne myśli.
Desperacko rozejrzałem się po wnętrzu, nawet nie do końca wiedząc, czego tak właściwie szukam, gdy niemal na samym wejściu ktoś złapał mnie za rękę.
-Hej, nie wiedziałam, że przyjedziesz...
Odwróciłem twarz w kierunku wysokiej blondynki opierającej się teraz o moje ramię i uśmiechnąłem się bez większego entuzjazmu.
-Niespodzianka.
Parker rozciągnęła swoje obficie pomalowane błyszczykiem usta w uśmiechu i zatrzepotała długimi rzęsami, prawdopodobnie zastanawiając się nad tym, co mogłaby powiedzieć, a ostatecznie kiedy nie udało jej się wymyślić niczego ambitniejszego, założyła ręce na piersi, celowo próbując zwrócić moją uwagę na swój dekolt. Z całkiem pomyślnym skutkiem, tak swoją drogą.
-Przysiądziesz się do naszego stolika?- Wywrzeszczała mi do ucha, jakimś cudem przekrzykując muzykę. -Nie odpuszczę ci, jeśli dziś ze mną nie zatańczysz!
Napis "Walton's" świecił na czerwono, co jakiś czas migając w miejscu spalonej świetlówki przy literze "t", a wokół lokalu kłębiły się coraz to nowe grupki pijanych ludzi wchodzących lub wychodzących ze środka na papierosa.
O ile idąc przez parking w kierunku wejścia starałem się ignorować cholernie głośne techno wydobywające się z wnętrza lokalu, to kiedy już przekroczyłem próg budynku, całkowicie przestałem słyszeć nawet własne myśli.
Desperacko rozejrzałem się po wnętrzu, nawet nie do końca wiedząc, czego tak właściwie szukam, gdy niemal na samym wejściu ktoś złapał mnie za rękę.
-Hej, nie wiedziałam, że przyjedziesz...
Odwróciłem twarz w kierunku wysokiej blondynki opierającej się teraz o moje ramię i uśmiechnąłem się bez większego entuzjazmu.
-Niespodzianka.
Parker rozciągnęła swoje obficie pomalowane błyszczykiem usta w uśmiechu i zatrzepotała długimi rzęsami, prawdopodobnie zastanawiając się nad tym, co mogłaby powiedzieć, a ostatecznie kiedy nie udało jej się wymyślić niczego ambitniejszego, założyła ręce na piersi, celowo próbując zwrócić moją uwagę na swój dekolt. Z całkiem pomyślnym skutkiem, tak swoją drogą.
-Przysiądziesz się do naszego stolika?- Wywrzeszczała mi do ucha, jakimś cudem przekrzykując muzykę. -Nie odpuszczę ci, jeśli dziś ze mną nie zatańczysz!
poniedziałek, 22 sierpnia 2016
Rowan
3 października - piątek, Mount Dew
Zamarłam w niemym osłupieniu przed łazienkowym lustrem ze szczotką do włosów w jednej ręce i z suszarką w drugiej. Mokre kosmyki opadały mi na ramiona, a pojedyncze krople wody skapywały na podłogę. Dzwonek do drzwi rozległ się ponownie, dając do zrozumienia, że osoba stojąca na zewnątrz zaczyna się niecierpliwić. Cholera, Drake, jesteś za wcześnie. Zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować usłyszałam szybki tupot czyichś stóp na korytarzu, a przez uchylone drzwi łazienki mignęła mi mała postać.
- Rowan...! - usłyszałam po chwili wołanie Tim'a.
- Niech poczeka w kuchni! - odkrzyknęłam zanim młodszy brat zdążył powiedzieć coś więcej i zaczęłam nerwowo rozczesywać włosy. Po kilku sekundach w drzwiach ukazała się smukła sylwetka.
- Spokojnie, to tylko ja - Jade posłała mi uśmiech, opierając się o futrynę.
Odpowiedziałam jej uśmiechem pełnym ulgi. Jade była ode mnie rok starsza, mieszkała w pobliżu i czasem przychodziła pomóc mi w domu lub popilnować mojego rodzeństwa, kiedy ciocia gorzej się czuła. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej. Ciotka nie była już młoda i chociaż starała się nie narzekać i nie pokazywać słabości, jej stan zdrowia zdecydowanie się pogarszał. Tym bardziej nie chciałam prosić jej o kolejną przysługę, mimo iż wiedziałam, że na pewno by nie odmówiła. Nie chciałam zostawiać dzieciaków tylko pod opieką Diany (której rodzeństwo nie słuchało dłużej niż kilka minut), ale nie mogłam całymi dniami siedzieć w domu. Na ojca też nie można było liczyć, czasem nawet noce spędzał poza domem. Jade chyba nawet nie zdawała sobie sprawę z tego jaką przysługę mi wyświadcza.
Zamarłam w niemym osłupieniu przed łazienkowym lustrem ze szczotką do włosów w jednej ręce i z suszarką w drugiej. Mokre kosmyki opadały mi na ramiona, a pojedyncze krople wody skapywały na podłogę. Dzwonek do drzwi rozległ się ponownie, dając do zrozumienia, że osoba stojąca na zewnątrz zaczyna się niecierpliwić. Cholera, Drake, jesteś za wcześnie. Zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować usłyszałam szybki tupot czyichś stóp na korytarzu, a przez uchylone drzwi łazienki mignęła mi mała postać.
- Rowan...! - usłyszałam po chwili wołanie Tim'a.
- Niech poczeka w kuchni! - odkrzyknęłam zanim młodszy brat zdążył powiedzieć coś więcej i zaczęłam nerwowo rozczesywać włosy. Po kilku sekundach w drzwiach ukazała się smukła sylwetka.
- Spokojnie, to tylko ja - Jade posłała mi uśmiech, opierając się o futrynę.
Odpowiedziałam jej uśmiechem pełnym ulgi. Jade była ode mnie rok starsza, mieszkała w pobliżu i czasem przychodziła pomóc mi w domu lub popilnować mojego rodzeństwa, kiedy ciocia gorzej się czuła. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej. Ciotka nie była już młoda i chociaż starała się nie narzekać i nie pokazywać słabości, jej stan zdrowia zdecydowanie się pogarszał. Tym bardziej nie chciałam prosić jej o kolejną przysługę, mimo iż wiedziałam, że na pewno by nie odmówiła. Nie chciałam zostawiać dzieciaków tylko pod opieką Diany (której rodzeństwo nie słuchało dłużej niż kilka minut), ale nie mogłam całymi dniami siedzieć w domu. Na ojca też nie można było liczyć, czasem nawet noce spędzał poza domem. Jade chyba nawet nie zdawała sobie sprawę z tego jaką przysługę mi wyświadcza.
poniedziałek, 15 sierpnia 2016
Connie
Trudno było mi wstać następnego dnia rano, ale niestety czekały na mnie zadania do wykonania, włącznie z obowiązkiem szkolnym i pracą w warsztacie.
Podciągnęłam się do góry i wysunęłam nogi spod pierzyny, tak że teraz zwisały kilka milimetrów nad zimnym panelem podłogowym. Od niechcenia przesunęłam dłonią po karku, po chwili przesuwając palcami wzdłuż tatuaży zdobiących moje ciało.
Heh… Gdyby mama zorientowała się, że je zrobiłam, pewnie rozpętałoby się piekło, ale na szczęście kobieta ostatnimi czasy była tak zaabsorbowana Spotkaniami, statusami społecznymi znajomych osób, oraz pracą, że na szukanie na mym ciele jakichkolwiek zmian nie miała czasu.
Kochałam ją, w końcu była moją matką, ale potrafiła dać w kość. To dlatego od zawsze lepiej dogadywałam się z tatą, który zawsze znajdował sposób na ugodę lub mimo wszystko pozwalał mi dojść do słowa i się z nim liczył. Właśnie tego brakowało mi w relacjach z mamą, no ale cóż… Nie można mieć wszystkiego.
Zsunęłam się powoli z łóżka, nie zrażając się dreszczem, który zafundowało mi dotknięcie zimnej podłogi stopami. Po prostu przeszłam leniwie z jednego końca pokoju do drugiego, gdzie stała moja spora szafa, której nie zdołałam jeszcze zapełnić. To nie tak, że nie lubiłam ubrań. Przecież mimo wszystko jestem dziewczyną i jak każda dziewczyna czasem nie mam nic przeciwko wypadom na zakupy. Samo łażenie po sklepach trwające od 2 do 5 godzin strasznie mnie męczyło, więc na zakupy raczej chodziłam sama lub z ojcem. Wypady z mamą, czy Blair odpadały.
czwartek, 14 lipca 2016
Valerie
1 października - środa, Mount Dew
Drzwi do mojego pokoju skrzypnęły cicho, kiedy w wąskiej szparze pomiędzy framugą a ścianą pojawiła się pokryta poprzetykanymi delikatną siwizną lokami głowa taty.
Podniosłam głowę znad książki tylko po to, żeby rzucić mu przelotne spojrzenie, i znów pochyliłam się nad drobnymi literami, starając się zapamiętać cokolwiek ze sposobów modyfikacji materiału genetycznego.
-Nie przeszkadzam?
Tata zrobił niepewny krok w moją stronę, cicho zamykając za sobą drzwi.
-Chyba nie. - Zatrzasnęłam książkę i kierując na ojca wyczekujące spojrzenie, oparłam brodę o kolana i oparta o ścianę przy łóżku, czekałam na to, co ma mi do powiedzenia.
Przez chwilę rozglądał się po moim pokoju, jakby szukając pomocy w ścianach, i nieświadomie mierzwił swoje włosy, prawdopodobnie zastanawiając się jak zacząć. Śledziłam go wzrokiem, przygotowując się na jakąś ostrą pogadankę na temat mojego zachowania, kiedy wreszcie zdecydował się usiąść na moim łóżku niecały metr ode mnie.
-Narozrabiałaś ostatnio - powiedział wreszcie. - Nie to mi obiecałaś.
-Tak, wiem. - Przyznałam. Nie było sensu wdawać się w kolejną dyskusję. Ubiegłej soboty obiecałam mu, że będę miła dla Wyatt'a, a wplątałam nas oboje w jakąś chorą sytuację. Faktycznie trochę narozrabiałam. - Ale nie powiem ci, że jakoś specjalnie tego żałuję, jeśli właśnie tego ode mnie oczekujesz, tato.
-Niespecjalnie mnie to zaskakuje. - Uśmiechnął się pobłażliwie. - Właściwie to przysłała mnie tutaj mama. Stwierdziła, że może mi uda się jakoś zmienić twój sposób myślenia, chociaż osobiście szczerze w to wątpię.
Drzwi do mojego pokoju skrzypnęły cicho, kiedy w wąskiej szparze pomiędzy framugą a ścianą pojawiła się pokryta poprzetykanymi delikatną siwizną lokami głowa taty.
Podniosłam głowę znad książki tylko po to, żeby rzucić mu przelotne spojrzenie, i znów pochyliłam się nad drobnymi literami, starając się zapamiętać cokolwiek ze sposobów modyfikacji materiału genetycznego.
-Nie przeszkadzam?
Tata zrobił niepewny krok w moją stronę, cicho zamykając za sobą drzwi.
-Chyba nie. - Zatrzasnęłam książkę i kierując na ojca wyczekujące spojrzenie, oparłam brodę o kolana i oparta o ścianę przy łóżku, czekałam na to, co ma mi do powiedzenia.
Przez chwilę rozglądał się po moim pokoju, jakby szukając pomocy w ścianach, i nieświadomie mierzwił swoje włosy, prawdopodobnie zastanawiając się jak zacząć. Śledziłam go wzrokiem, przygotowując się na jakąś ostrą pogadankę na temat mojego zachowania, kiedy wreszcie zdecydował się usiąść na moim łóżku niecały metr ode mnie.
-Narozrabiałaś ostatnio - powiedział wreszcie. - Nie to mi obiecałaś.
-Tak, wiem. - Przyznałam. Nie było sensu wdawać się w kolejną dyskusję. Ubiegłej soboty obiecałam mu, że będę miła dla Wyatt'a, a wplątałam nas oboje w jakąś chorą sytuację. Faktycznie trochę narozrabiałam. - Ale nie powiem ci, że jakoś specjalnie tego żałuję, jeśli właśnie tego ode mnie oczekujesz, tato.
-Niespecjalnie mnie to zaskakuje. - Uśmiechnął się pobłażliwie. - Właściwie to przysłała mnie tutaj mama. Stwierdziła, że może mi uda się jakoś zmienić twój sposób myślenia, chociaż osobiście szczerze w to wątpię.
sobota, 9 lipca 2016
Bryce
27/28 września, Mount Dew
W wielkim pomieszczeniu było ciemno. Tak zwyczajnie ciemno.
Nawet moje wilcze oczy wyłapywały bardzo mało szczegółów w otoczeniu.
Informowały mnie jedynie, że przede mną znajduje się komoda, a gdzieś tam w głębi zarys
jakichś kilku przedmiotów.
Starałem się ich nie liczyć. Serio. Ale i bez tego
wiedziałem, że mam przed sobą okrągły stolik i 3 fotele zwrócone pod kątem 45 stopni w stronę
wielkich 4 okien zakrytych grubymi połami zasłon.
Nigdy nie były odsłaniane. Przynajmniej od czasu tamtych
wydarzeń. Kiedyś ponoć tych zasłon w ogóle tu nie było.
Ruszyłem powoli w głąb pokoju.
- Czeeeść, dziadku, przyniosłem nam obiad. Super, nie?- Z
nerwów pociły mi się dłonie. Nigdy nie wiedziałem co mnie w tym miejscu spotka. I to był
naprawdę poważny problem.- Może bardziej kolację, ale wiesz. Mam dużo mięsa. I gorącą
wodę.- Której wolałbym nie mieć na sobie. Czemu nie przyniosłem nam mrożonej kawy..?
Czemu?
Tylko mnie nie zabij. Tylko mnie nie zabij.
Rozglądałem się dookoła, próbując wychwycić gdzie też może
się znajdować William.
Jednocześnie starałem się nie wykonywać gwałtownych ruchów i
jednostajnie przemieszczać się w stronę stolika. ...Jeszcze tylko 7 kroków. Już 6. Dam
radę. Jeszcze 5. Cholera... 4...
- Dziadku?- Zatrzymałem się, zamierając chwilowo w miejscu.
Cień, dość spory z resztą, przemknął za mną. Trzasnęły drzwi, które zostawiłem
przezornie otwarte na oścież. Przełknąłem 1, 2 raz ślinę i znowu podjąłem mozolne
przesuwanie się do przodu. Czułem wzrok drapieżnika na swoich plecach. Sporo nerwów kosztowało
mnie NIE OGLĄDANIE SIĘ ZA SIEBIE.
piątek, 8 lipca 2016
Harvey
Rok 1725, Szkocja
Ciepły, łagodny wiatr szumiał w koronach drzew, spomiędzy których prześwitywało blade światło poranka i błękitne, bezchmurne niebo. Tu i tam przechadzali się zwierzęcy mieszkańcy lasu, czując się bezpieczni w swoim domu, gdzie nie mogły dotknąć ich wścibskie spojrzenia ludzkich oczu, a ich niezgrabne, ciężkie kroki nie burzyły ciszy i harmonii panującej w sercu boru. Większość z nich obudziła się wraz z pojawieniem się pierwszych jasnych rozbłysków na niebie, mącących spokój i tajemnicę nocy, inne zaś dopiero wyglądały ze swoich kryjówek.
Ciepły, łagodny wiatr szumiał w koronach drzew, spomiędzy których prześwitywało blade światło poranka i błękitne, bezchmurne niebo. Tu i tam przechadzali się zwierzęcy mieszkańcy lasu, czując się bezpieczni w swoim domu, gdzie nie mogły dotknąć ich wścibskie spojrzenia ludzkich oczu, a ich niezgrabne, ciężkie kroki nie burzyły ciszy i harmonii panującej w sercu boru. Większość z nich obudziła się wraz z pojawieniem się pierwszych jasnych rozbłysków na niebie, mącących spokój i tajemnicę nocy, inne zaś dopiero wyglądały ze swoich kryjówek.
Las był święty. Miał w sobie wszystko, co pozwalało trzymać ciekawskich ludzi na dystans - tajemnicę, mistycyzm i grozę. Mieszkańcy Craichie niechętnie choćby się do niego zbliżali. Z lękiem wchodzili między drzewa rzadko rosnące na jego uboczu. O wędrówce w jego głąb nikt nawet nie śmiał myśleć. Las był dla nich swego rodzaju miejscem kultu, złym omenem, którego nie mogli się pozbyć. Wierzyli, że wszystko w nim ma swoje własne życie - od dzikich zwierząt, przez rośliny po skały, groble i jeziora. Ci, którzy stanęli w jego progu, opowiadali historię o drzewach szpecących groźbę śmierci i lodowatych oddechach złych duchów na karku. W Craichie nawet małe dzieci wiedziały dlaczego nie należy zbliżać się do wielkiego lasu i każdy wystrzegał się go jak ognia.
Prawie każdy.
niedziela, 3 lipca 2016
Connie
28 września, Mount Dew
- Jestem! – zawołałam w głąb warsztatu, który jak zwykle był
w tak ogromnym bałaganie, że nawet gdyby ktoś w nim był, to i tak pewnie bym
tego kogoś nie znalazła do końca dnia. – Dwayne! Mam pizzę!
Rozejrzałam się dookoła, ale nawet na wieść o obecności
jedzenia nikt się nie wychylił, ani nie odezwał.
- Nikogo nie ma? – Ponownie omiotłam wzrokiem pomieszczenie,
po czym wzruszyłam ramionami i skierowałam się do mojego ukochanego samochodu, z
naprawą którego handryczyłam się już ponad dwa tygodnie.
Zsunęłam z ramion koszulę, obwiązałam ją wokół bioder i
nucąc sobie pod nosem nową piosenkę, która utkwiła mi w głowie, ruszyłam po
potrzebny sprzęt.
W szufladzie, którą Klane Senior przeznaczył na moje narzędzia,
o dziwo nie było wszystkiego. Brakowało kilku kluczy do blokowania kół, jednego wybijaka i kilku śrubokrętów z mojej
dość pokaźnej kolekcji.
Mruknęłam pod nosem i chcąc nie chcąc zaczęłam rozglądać
się dookoła za zaginionymi akcesoriami. Wyglądałam ich pod każdym autem,
stolikiem, na każdym krześle, ale nie mogłam ich znaleźć. Po kilku minutach
bezowocnych poszukiwań uznałam, że to pewnie ten młody mechanik je sobie
pożyczył i jak zwykle zamiast oddać, położył sam nie za dobrze wiedząc gdzie.
wtorek, 28 czerwca 2016
Valerie
28 września, Mount Dew
-Wystarczy!- Krzyknęłam do matki, która już od mniej więcej pół godziny chodziła za mną po całym domu i truła mi, jaką to jestem złą i wyrodną córką. - Ciągle się powtarzasz.
-I będę się powtarzać do momentu, aż przyjdziesz po rozum do głowy!- Syknęła, blokując ręką wyście na zewnątrz.
-W takim razie może to trochę potrwać - odparłam, po czym zgrabnie prześlizgnęłam się pod jej opartym o framugę drzwi ramieniem.
-Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo irytuje mnie twoje lekceważące zachowanie, Valerie. Jestem twoją matką i mogę mówić co mi się podoba, a ty powinnaś jedynie spokojnie słuchać tego, co chcę ci przekazać!
-Tak się składa, że ja TEŻ mogę mówić to, co tylko mi się podoba, mamo, i nie, nie będę spokojnie słuchać tych twoich bredni. Nie potrafię być spokojna, kiedy mówisz mi takie rzeczy, rozumiesz?
-Jakie rzeczy?!- Wrzasnęła, a jej ciemnoniebieskie oczy zrobiły się jeszcze większe niż zwykle.
-Dobrze wiesz jakie - mruknęłam, ubierając buty.
-Wystarczy!- Krzyknęłam do matki, która już od mniej więcej pół godziny chodziła za mną po całym domu i truła mi, jaką to jestem złą i wyrodną córką. - Ciągle się powtarzasz.
-I będę się powtarzać do momentu, aż przyjdziesz po rozum do głowy!- Syknęła, blokując ręką wyście na zewnątrz.
-W takim razie może to trochę potrwać - odparłam, po czym zgrabnie prześlizgnęłam się pod jej opartym o framugę drzwi ramieniem.
-Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo irytuje mnie twoje lekceważące zachowanie, Valerie. Jestem twoją matką i mogę mówić co mi się podoba, a ty powinnaś jedynie spokojnie słuchać tego, co chcę ci przekazać!
-Tak się składa, że ja TEŻ mogę mówić to, co tylko mi się podoba, mamo, i nie, nie będę spokojnie słuchać tych twoich bredni. Nie potrafię być spokojna, kiedy mówisz mi takie rzeczy, rozumiesz?
-Jakie rzeczy?!- Wrzasnęła, a jej ciemnoniebieskie oczy zrobiły się jeszcze większe niż zwykle.
-Dobrze wiesz jakie - mruknęłam, ubierając buty.
Rowan
28 września, Mount Dew
Cholera, cholera, cholera!
- Diana, gdzie jest moja kurtka?!
Biegałam z pokoju do pokoju tu i ówdzie zrzucając z półek rupiecie, przerzucając ubrania i potykając się o co popadnie, przy okazji praktycznie nie przerywając wrzeszczenia. Obrywali dosłownie wszyscy - bliźniaki za rozlanie mleko w kuchni, Tim a za to, że jeszcze śpi, Elsie - że już nie śpi. Oczywiście nic co powiedziałam nie mogło tak po prostu zawisnąć w powietrzu jako nudne fukanie starszej siostry. Moja rodzina na wszystko znajdywała odpowiedź i na każdy temat miała własne zdanie, a pech chciał, że cechą, która bezsprzecznie mnie z nimi łączy jest właśnie to, że zawsze muszę mieć ostatnie słowo. Ostatecznie najwięcej energii traciłam na kłótnie z moimi domownikami. Jeżeli ktokolwiek myśli, że posiadanie dużego rodzeństwa to coś dobrego jestem gotowa zaprosić go na weekend do siebie.
Cholera, cholera, cholera!
- Diana, gdzie jest moja kurtka?!
Biegałam z pokoju do pokoju tu i ówdzie zrzucając z półek rupiecie, przerzucając ubrania i potykając się o co popadnie, przy okazji praktycznie nie przerywając wrzeszczenia. Obrywali dosłownie wszyscy - bliźniaki za rozlanie mleko w kuchni, Tim a za to, że jeszcze śpi, Elsie - że już nie śpi. Oczywiście nic co powiedziałam nie mogło tak po prostu zawisnąć w powietrzu jako nudne fukanie starszej siostry. Moja rodzina na wszystko znajdywała odpowiedź i na każdy temat miała własne zdanie, a pech chciał, że cechą, która bezsprzecznie mnie z nimi łączy jest właśnie to, że zawsze muszę mieć ostatnie słowo. Ostatecznie najwięcej energii traciłam na kłótnie z moimi domownikami. Jeżeli ktokolwiek myśli, że posiadanie dużego rodzeństwa to coś dobrego jestem gotowa zaprosić go na weekend do siebie.
wtorek, 21 czerwca 2016
Niespodzianka
18 października
Ocknęłam się pod wpływem wstrząsu, kiedy pociąg ze zgrzytem najechał na poluzowaną część torów.
Kiedy otworzyłam oczy, świat zdawał się wirować wokół mnie, tworząc mieszaninę kontrastujących z sobą barw i kształtów, zupełnie jakbym patrzyła przez wizjer kalejdoskopu. Gdy niezgrabnie próbowałam wrócić do pozycji siedzącej, czułam się otępiała i niemal całkowicie wyzuta z sił - dokładnie tak, jakbym kilka godzin wcześniej oberwała czymś ciężkim w głowę.
-Jak się czujesz?
Zmrużyłam oczy w reakcji na powracający normalny obraz widzenia i z cichym jękiem odwróciłam głowę w stronę, z której dobiegło pytanie.
Faith stała w przeciwległym końcu przedziału i obejmując się ramionami, obserwowała mnie wzrokiem winowajcy ze smutnym uśmiechem błąkającym się po jej pełnych, wypielęgnowanych ustach.
Ocknęłam się pod wpływem wstrząsu, kiedy pociąg ze zgrzytem najechał na poluzowaną część torów.
Kiedy otworzyłam oczy, świat zdawał się wirować wokół mnie, tworząc mieszaninę kontrastujących z sobą barw i kształtów, zupełnie jakbym patrzyła przez wizjer kalejdoskopu. Gdy niezgrabnie próbowałam wrócić do pozycji siedzącej, czułam się otępiała i niemal całkowicie wyzuta z sił - dokładnie tak, jakbym kilka godzin wcześniej oberwała czymś ciężkim w głowę.
-Jak się czujesz?
Zmrużyłam oczy w reakcji na powracający normalny obraz widzenia i z cichym jękiem odwróciłam głowę w stronę, z której dobiegło pytanie.
Faith stała w przeciwległym końcu przedziału i obejmując się ramionami, obserwowała mnie wzrokiem winowajcy ze smutnym uśmiechem błąkającym się po jej pełnych, wypielęgnowanych ustach.
wtorek, 7 czerwca 2016
Bryce
27 września, Mount Dew
Po 1 Cały mój plan a propos zniknięcia z radaru nie wypalił. A był to plan naprawdę prosty i co najważniejsze zwykle się sprawdzał. Rozdrażniło mnie to, że tym razem tak się nie stało. Naprawdę nie chciałem wrócić zrypany do domu tylko dlatego, że babka zachciała pobyć w towarzystwie.
Po 2 piekielnie się nudziłem. Nie żeby nie ciekawiło mnie chodzenie krok w krok za starszą panią, która musiała podejść do każdego, KAŻDEGO fajansa w tym zasranym grajdołku. Przy okazji całkowicie mnie ignorując. Ona i jej znajomi zupełnie nie zwracali na mnie uwagi. Więc po co, do cholery, ciągle mnie wszędzie ciągała?
Po 3 – bateria w telefonie wskazywała mi tylko 40%. Nie miałem więc tym bardziej pojęcia jak to wszystko przebrnę. To był mój ostatni ratunek przed zalewającymi moje uszy nieproszonymi słowami. Coś takiego jak popyt, podaż czy ceny ropy zupełnie do mnie nie trafiało. Brzmiało jak bełkot, z którego tylko co 3, może 2 słowo rozumiałem.
Po 4 – to „towarzyskie” spotkanie nie chciało się skończyć. Trwało i trwało, i ani nie brakowało osób do pogaduszek z Madeleine, ani nie było żadnego powodu by przyklapnąć przy stoliku i posączyć przez słomkę coś ciepłego. Niby non stop przysiadałem na kanapie przy babce, ale nie dane mi było zaspokoić jakiekolwiek swojego pragnienia.
Po 1 Cały mój plan a propos zniknięcia z radaru nie wypalił. A był to plan naprawdę prosty i co najważniejsze zwykle się sprawdzał. Rozdrażniło mnie to, że tym razem tak się nie stało. Naprawdę nie chciałem wrócić zrypany do domu tylko dlatego, że babka zachciała pobyć w towarzystwie.
Po 2 piekielnie się nudziłem. Nie żeby nie ciekawiło mnie chodzenie krok w krok za starszą panią, która musiała podejść do każdego, KAŻDEGO fajansa w tym zasranym grajdołku. Przy okazji całkowicie mnie ignorując. Ona i jej znajomi zupełnie nie zwracali na mnie uwagi. Więc po co, do cholery, ciągle mnie wszędzie ciągała?
Po 3 – bateria w telefonie wskazywała mi tylko 40%. Nie miałem więc tym bardziej pojęcia jak to wszystko przebrnę. To był mój ostatni ratunek przed zalewającymi moje uszy nieproszonymi słowami. Coś takiego jak popyt, podaż czy ceny ropy zupełnie do mnie nie trafiało. Brzmiało jak bełkot, z którego tylko co 3, może 2 słowo rozumiałem.
Po 4 – to „towarzyskie” spotkanie nie chciało się skończyć. Trwało i trwało, i ani nie brakowało osób do pogaduszek z Madeleine, ani nie było żadnego powodu by przyklapnąć przy stoliku i posączyć przez słomkę coś ciepłego. Niby non stop przysiadałem na kanapie przy babce, ale nie dane mi było zaspokoić jakiekolwiek swojego pragnienia.
piątek, 27 maja 2016
Harvey
27 września, Mount Dew
Zamykając za sobą porysowane drzwi nieużywanego gabinetu na zapleczu Walton's, który okazał się być jedynym jednocześnie ustronnym i nieprzesiąkniętym przez wilgoć miejscem w knajpie, obrzuciłem mojego gościa badawczym spojrzeniem. W bladym świetle migającej świetlówki wyglądał co najmniej jak dwudniowy trup. Wysoki i stosunkowo szczupły, mężczyzna wydawał się cholernie nieproporcjonalny. Jego blada skóra odznaczała się nawet w półmroku panującym w pokoju, kontrastując z kruczoczarnymi włosami zaczesanymi gładko tuż przy głowie i równie czarnymi oczyma, w których nie sposób było odróżnić tęczówkę od źrenicy. Jego twarz, pomimo surowego wyrazu, wyglądała stosunkowo młodo i, gdybym nie znał go już 2 razy dłużej, dałby mu najwyżej 40 lat. Pod czarnym płaszczem, który zdążył już zdjąć i przewiesić przez jedno ze stojących pod ścianą krzeseł, miał koszulę, na której bez powodzenia starałem się dopatrzeć choćby najmniejszego zagniecenia, i cholernie drogi krawat.
Machnąłem ręką dając mojemu gościowi sygnał do zajęcia jednego z krzeseł, który on jednak zignorował, nie przestając wbijać we mnie chłodnego spojrzenia. Powstrzymałem prychnięcie i sam usiadłem naprzeciw niego, czekając aż wreszcie coś powie. Pomijając jedno "znajdź miejsce, w którym nie będzie roiło się od tych hałaśliwych szczurów" mężczyzna nie odezwał się do mnie ani słowem od czasu swojego przybycia. Po kilku minutach milczenia zrozumiałem, że wydmuchane ego nie pozwala odezwać mu się jako pierwszemu i prędzej pochłonie go piekło niż okaże choćby pozory zainteresowania.
- Co tym razem spierdoliłem? - zaczepiłem, choć doskonale znałem odpowiedź.
Zamykając za sobą porysowane drzwi nieużywanego gabinetu na zapleczu Walton's, który okazał się być jedynym jednocześnie ustronnym i nieprzesiąkniętym przez wilgoć miejscem w knajpie, obrzuciłem mojego gościa badawczym spojrzeniem. W bladym świetle migającej świetlówki wyglądał co najmniej jak dwudniowy trup. Wysoki i stosunkowo szczupły, mężczyzna wydawał się cholernie nieproporcjonalny. Jego blada skóra odznaczała się nawet w półmroku panującym w pokoju, kontrastując z kruczoczarnymi włosami zaczesanymi gładko tuż przy głowie i równie czarnymi oczyma, w których nie sposób było odróżnić tęczówkę od źrenicy. Jego twarz, pomimo surowego wyrazu, wyglądała stosunkowo młodo i, gdybym nie znał go już 2 razy dłużej, dałby mu najwyżej 40 lat. Pod czarnym płaszczem, który zdążył już zdjąć i przewiesić przez jedno ze stojących pod ścianą krzeseł, miał koszulę, na której bez powodzenia starałem się dopatrzeć choćby najmniejszego zagniecenia, i cholernie drogi krawat.
Machnąłem ręką dając mojemu gościowi sygnał do zajęcia jednego z krzeseł, który on jednak zignorował, nie przestając wbijać we mnie chłodnego spojrzenia. Powstrzymałem prychnięcie i sam usiadłem naprzeciw niego, czekając aż wreszcie coś powie. Pomijając jedno "znajdź miejsce, w którym nie będzie roiło się od tych hałaśliwych szczurów" mężczyzna nie odezwał się do mnie ani słowem od czasu swojego przybycia. Po kilku minutach milczenia zrozumiałem, że wydmuchane ego nie pozwala odezwać mu się jako pierwszemu i prędzej pochłonie go piekło niż okaże choćby pozory zainteresowania.
- Co tym razem spierdoliłem? - zaczepiłem, choć doskonale znałem odpowiedź.
czwartek, 26 maja 2016
Sztuczka
23 listopad, pociąg "Mountain Range"
Przez zaparowane, brudne szyby na zewnątrz można było dostrzec jedynie niewyraźne, rozmyte kontury górskich szczytów i iglastych drzew rosnących wzdłuż uskoku. Łańcuch skalny ciągnął się kilometrami, co jakiś czas przechodząc w łagodniejsze wzniesienia, wciąż jednak stale przysłaniające jakiekolwiek ślady cywilizacji. Po tej stronie gór byliśmy tylko my, lasy i żyjące w nich zwierzęta, nic więcej. Nic, co zakłócałoby harmonijne tempo tutejszego życia - tak bardzo podobnego do tego, które kiedyś wiedliśmy, lata temu. Nic oprócz cicho sunącego po torach pociągu "Mountain Range", który co jakiś czas kursował pomiędzy większymi wioskami położonymi w promieniu kilkuset mil od Anchorage.
W naszym przedziale, jednym z wielu wolnych, było wilgotno i duszno - po części z powodu naszych gorących, mieszających się oddechów, a po części z powodu zepsutej od dawna klimatyzacji.
Mimo to siedziałam szczelnie owinięta w swój najgrubszy wełniany sweter i wciśnięta pomiędzy okno, a prawe ramię Luc'a, bezskutecznie próbowałam zapaść w drzemkę.
Słońce plasowało się już na granicy horyzontu, rzucając ostatnie promyki na porośnięte kosodrzewiną granie, tylko lekko przyprószone śniegiem, mimo, że zima na Alasce zaczęła się już kilka tygodni temu i była odczuwalna tylko nocami, kiedy temperatura spadała dużo poniżej zera.
Podróż miała być stosunkowo długa, głównie z powodu złego stanu torów i samego pociągu oraz świeżej warstwy lodu pozostałego po jedynym z ostatnich nocnych przymrozków. Nikogo nie dziwiło więc żółwie tempo, z jakim posuwaliśmy się już od samego początku naszej drogi, kiedy to Smallwood Springs boleśnie powoli znikało z naszego pola widzenia, a widok domów i ulic zaczął zastępować surowy górski krajobraz.
Przez zaparowane, brudne szyby na zewnątrz można było dostrzec jedynie niewyraźne, rozmyte kontury górskich szczytów i iglastych drzew rosnących wzdłuż uskoku. Łańcuch skalny ciągnął się kilometrami, co jakiś czas przechodząc w łagodniejsze wzniesienia, wciąż jednak stale przysłaniające jakiekolwiek ślady cywilizacji. Po tej stronie gór byliśmy tylko my, lasy i żyjące w nich zwierzęta, nic więcej. Nic, co zakłócałoby harmonijne tempo tutejszego życia - tak bardzo podobnego do tego, które kiedyś wiedliśmy, lata temu. Nic oprócz cicho sunącego po torach pociągu "Mountain Range", który co jakiś czas kursował pomiędzy większymi wioskami położonymi w promieniu kilkuset mil od Anchorage.
W naszym przedziale, jednym z wielu wolnych, było wilgotno i duszno - po części z powodu naszych gorących, mieszających się oddechów, a po części z powodu zepsutej od dawna klimatyzacji.
Mimo to siedziałam szczelnie owinięta w swój najgrubszy wełniany sweter i wciśnięta pomiędzy okno, a prawe ramię Luc'a, bezskutecznie próbowałam zapaść w drzemkę.
Słońce plasowało się już na granicy horyzontu, rzucając ostatnie promyki na porośnięte kosodrzewiną granie, tylko lekko przyprószone śniegiem, mimo, że zima na Alasce zaczęła się już kilka tygodni temu i była odczuwalna tylko nocami, kiedy temperatura spadała dużo poniżej zera.
Podróż miała być stosunkowo długa, głównie z powodu złego stanu torów i samego pociągu oraz świeżej warstwy lodu pozostałego po jedynym z ostatnich nocnych przymrozków. Nikogo nie dziwiło więc żółwie tempo, z jakim posuwaliśmy się już od samego początku naszej drogi, kiedy to Smallwood Springs boleśnie powoli znikało z naszego pola widzenia, a widok domów i ulic zaczął zastępować surowy górski krajobraz.
Rowan
27 września, Mount Dew
- Rowan, planujesz dziś wyjść z pokoju?
Cień, który padł na podłogę świadczył o tym, że ojciec po raz kolejny tego dnia stanął za drzwiami mojej sypialni. Miałam ochotę odwarknąć mu, że nie zmierzam z niego wychodzić ani dziś, ani nigdy, a tak w ogóle to udaję, że śpię, więc niech da mi spokój, ale oznaczałoby to zrujnowanie mojego misternego planu, więc skończyło się na tym, że tylko się trochę pokręciłam i naciągnęłam koc na głowę. Po chwili usłyszałam westchnienie i oddalające się kroki. Kiedy upewniłam się, że drzwi do kuchni się za nim zamknęły, zrzuciłam pościel na podłogę i spojrzałam na wyświetlacz telefonu. Informował mnie, że jest godzina 11:46, a ja mam 7 nieodebranych połączeń - jedno od Valerie, dwa od Drake'a i cztery od ojca. Te ostatnie były jeszcze z zeszłej nocy, na której wspomnienie rozbolała mnie głowa i miałam ochotę wrócić pod kołdrę.
Starałam się robić wszystko, od ściągania butów po przekręcanie klucza w zamku, jak najciszej, ale widocznie nie wystarczająco cicho. Już w drzwiach powitał mnie głos ojca, a ja pożałowałam, że zlekceważyłam jego słuch.
- Rowan, planujesz dziś wyjść z pokoju?
Cień, który padł na podłogę świadczył o tym, że ojciec po raz kolejny tego dnia stanął za drzwiami mojej sypialni. Miałam ochotę odwarknąć mu, że nie zmierzam z niego wychodzić ani dziś, ani nigdy, a tak w ogóle to udaję, że śpię, więc niech da mi spokój, ale oznaczałoby to zrujnowanie mojego misternego planu, więc skończyło się na tym, że tylko się trochę pokręciłam i naciągnęłam koc na głowę. Po chwili usłyszałam westchnienie i oddalające się kroki. Kiedy upewniłam się, że drzwi do kuchni się za nim zamknęły, zrzuciłam pościel na podłogę i spojrzałam na wyświetlacz telefonu. Informował mnie, że jest godzina 11:46, a ja mam 7 nieodebranych połączeń - jedno od Valerie, dwa od Drake'a i cztery od ojca. Te ostatnie były jeszcze z zeszłej nocy, na której wspomnienie rozbolała mnie głowa i miałam ochotę wrócić pod kołdrę.
***
- Możesz mi łaskawie wyjaśnić, gdzie do cholery byłaś?Starałam się robić wszystko, od ściągania butów po przekręcanie klucza w zamku, jak najciszej, ale widocznie nie wystarczająco cicho. Już w drzwiach powitał mnie głos ojca, a ja pożałowałam, że zlekceważyłam jego słuch.
niedziela, 1 maja 2016
Connie
28 września, Mount Dew
Cholerny budzik…
Ciiiiiiiii!!!
Nie poddawaj się Con.
Jedna owca…
Druga owca.
Aish!!!
Trzecia owca. Czwarta owca. Czemu to coś musi być tak głośne. Kto to w
ogóle wymyślił?! I co to za nazwa? BUDZIK.
Cholerne ustrojstwo!
Grrrr… Jak mnie boli głowa. Nie otwieraj
oczu Connie. Jeszcze trochę… Piąta owca. Szósta owca.
- Mogłam się tego spodziewać. Nadal
śpisz do południa i te włosy, już nie wspominając o cerze. – Nagle któraś ze
słodkich puszystych owieczek przemówiła głosem jednej z najbardziej
denerwujących i wyprowadzających mnie z równowagi osób, które o dziwo stąpają
po tej samej ziemi co ja, a nie po cukrowych chmurkach, czy złotych i
czerwonych dywanach, jak niektóre z nich zapewne myślą.
Próbowałam
na siłę zamknąć oczy, które już wbrew mojej woli szykowały się do otwarcia.
Mocno ścisnęłam powieki, błagając by to był koszmar, lecz gdy rozluźniłam
uścisk i leniwie spojrzałam na stojącą przede mną osobę, miałam ochotę zrobić
jedno: pisnąć ze strachu i wrzeszcząc, wyskoczyć z okna i pobiec przed siebie.
Tak… Przede
mną stał postrach wszystkich dziewczyn podobnych do mnie, oraz bożyszcza
chłopców i mężczyzn – według mnie ślepych, napalonych bezmózgów, którzy na nic
lepszego nie mogą sobie pozwolić.
wtorek, 19 kwietnia 2016
Wyatt
27 września, Mount Dew
Spotkania Stowarzyszenia w przybliżeniu są dla mnie doświadczeniem stojącym na równi z mękami piekielnymi, które swoją drogą i tak pewnie czekają mnie po śmierci.
Nie skłamię nawet bardzo, jeśli powiem, że wolałbym już uczęszczać na spotkania AA, niż w regularnych odstępach czasowych odwiedzać to zatęchłe, stwarzające pozory wytworności miejsce, które mimo usilnych starań mojej matki w doprowadzeniu go do poziomu sali pałacowej, wciąż i tak pozostawało tylko wielką norą wykopaną pod ziemią w przeznaczeniu zapewne iście odmiennym niż obecne.
Przez cały dystans, który dzielił mnie do stolika opatrzonego karteczką "Deepwood", walczyłem z przemożną chęcią powrócenia do samochodu i odjechania na pełnym gazie gdzieś, gdzie nie będę musiał przez całą noc z uśmiechem ściskać dłonie całej masy snobów, z którymi podobno "przyjaźni" się mój ojciec, w rzeczywistości tak naprawdę tylko dbając o własne interesy.
Ostatecznie, mimo mojej jawnej niechęci, jakimś cudem jednak znalazłem się na Spotkaniu i pokonując całą szerokość pomieszczenia, w międzyczasie wiązałem krawat i starannie ignorowałem wszystkie ciekawskie spojrzenia, które śledziły każdy mój krok przez salę, zupełnie jakbym za raz miał na przykład wyciągnąć z kieszeni broń i zacząć strzelać do zebranych (chociaż faktycznie byłaby to może dość kusząca propozycja).
Wtedy przynajmniej dałbym im wszystkim jawny dowód na to, co mówią za moimi plecami.
-Wyatt?
Nie skłamię nawet bardzo, jeśli powiem, że wolałbym już uczęszczać na spotkania AA, niż w regularnych odstępach czasowych odwiedzać to zatęchłe, stwarzające pozory wytworności miejsce, które mimo usilnych starań mojej matki w doprowadzeniu go do poziomu sali pałacowej, wciąż i tak pozostawało tylko wielką norą wykopaną pod ziemią w przeznaczeniu zapewne iście odmiennym niż obecne.
Przez cały dystans, który dzielił mnie do stolika opatrzonego karteczką "Deepwood", walczyłem z przemożną chęcią powrócenia do samochodu i odjechania na pełnym gazie gdzieś, gdzie nie będę musiał przez całą noc z uśmiechem ściskać dłonie całej masy snobów, z którymi podobno "przyjaźni" się mój ojciec, w rzeczywistości tak naprawdę tylko dbając o własne interesy.
Ostatecznie, mimo mojej jawnej niechęci, jakimś cudem jednak znalazłem się na Spotkaniu i pokonując całą szerokość pomieszczenia, w międzyczasie wiązałem krawat i starannie ignorowałem wszystkie ciekawskie spojrzenia, które śledziły każdy mój krok przez salę, zupełnie jakbym za raz miał na przykład wyciągnąć z kieszeni broń i zacząć strzelać do zebranych (chociaż faktycznie byłaby to może dość kusząca propozycja).
Wtedy przynajmniej dałbym im wszystkim jawny dowód na to, co mówią za moimi plecami.
-Wyatt?
środa, 13 kwietnia 2016
Spotkanie z przeszłością
20 września, Smallwood Springs
Na przemian ściskając i rozluźniając palce, wpatrywałam się we wzorzystą filiżankę z herbatą, która nietknięta zdążyła wystygnąć już jakiś czas temu.
Było mi gorąco, mimo że w domu jak zwykle o tej porze roku panował lekki chłód, którego nie był w stanie pokonać niewielki, rdzewiejący piecyk od lat zajmujący stałe miejsce w kącie pokoju dziennego.
Otarłam spocone dłonie o materiał swojej podniszczonej wełnianej spódnicy i z wahaniem spojrzałam na elegancką blondynkę siedzącą na starym, wyblakłym fotelu, który tak bardzo kłócił się z jej dopracowaną aparycją.
-Przepraszam, jest tutaj trochę zimno... To przez okna. Są... nieszczelne. Staramy się jak możemy, ale dom swoje dobre lata ma już za sobą.- Powiedziałam, przerywając pełną napięcia ciszę.
Faith uśmiechnęła się blado i przesłała mi współczujące spojrzenie.
-Nie szkodzi - powiedziała, rozglądając się po wnętrzu z cieniem zakłopotania wymalowanym na zadbanej twarzy.
Przez chwilę patrzyłam na nią bez słowa, podziwiając każdy drobny detal jej granatowej sukienki, kończącej się dokładnie tuż za kolanem. Przez moje myśli przeszło bezsensowne spostrzeżenie, że musiała być warta więcej niż wszystkie ubrania moje, Ash'a i Luc'a razem wzięte.
Jej twarz po siedemnastu latach uległa jedynie niewielkim zmianom, do których zaliczały się mikroskopijne zmarszczki wokół ust i oczu, jednak w niczym nie ujmujące jej urody. Mimo swoich prawie czterdziestu lat, wciąż wyglądała młodo i atrakcyjnie, czego nie mogłabym powiedzieć o sobie.
Blond włosy miała upięte w gładki kok nad szyją, w którym co jakiś czas migotały szafirowe wsuwki, pasujące do delikatnego naszyjnika na jej długiej szyi, oszpeconej chwilowo czerwonymi plamami - oznakami zdenerwowania.
Na przemian ściskając i rozluźniając palce, wpatrywałam się we wzorzystą filiżankę z herbatą, która nietknięta zdążyła wystygnąć już jakiś czas temu.
Było mi gorąco, mimo że w domu jak zwykle o tej porze roku panował lekki chłód, którego nie był w stanie pokonać niewielki, rdzewiejący piecyk od lat zajmujący stałe miejsce w kącie pokoju dziennego.
Otarłam spocone dłonie o materiał swojej podniszczonej wełnianej spódnicy i z wahaniem spojrzałam na elegancką blondynkę siedzącą na starym, wyblakłym fotelu, który tak bardzo kłócił się z jej dopracowaną aparycją.
-Przepraszam, jest tutaj trochę zimno... To przez okna. Są... nieszczelne. Staramy się jak możemy, ale dom swoje dobre lata ma już za sobą.- Powiedziałam, przerywając pełną napięcia ciszę.
Faith uśmiechnęła się blado i przesłała mi współczujące spojrzenie.
-Nie szkodzi - powiedziała, rozglądając się po wnętrzu z cieniem zakłopotania wymalowanym na zadbanej twarzy.
Przez chwilę patrzyłam na nią bez słowa, podziwiając każdy drobny detal jej granatowej sukienki, kończącej się dokładnie tuż za kolanem. Przez moje myśli przeszło bezsensowne spostrzeżenie, że musiała być warta więcej niż wszystkie ubrania moje, Ash'a i Luc'a razem wzięte.
Jej twarz po siedemnastu latach uległa jedynie niewielkim zmianom, do których zaliczały się mikroskopijne zmarszczki wokół ust i oczu, jednak w niczym nie ujmujące jej urody. Mimo swoich prawie czterdziestu lat, wciąż wyglądała młodo i atrakcyjnie, czego nie mogłabym powiedzieć o sobie.
Blond włosy miała upięte w gładki kok nad szyją, w którym co jakiś czas migotały szafirowe wsuwki, pasujące do delikatnego naszyjnika na jej długiej szyi, oszpeconej chwilowo czerwonymi plamami - oznakami zdenerwowania.
poniedziałek, 28 marca 2016
Harvey
27 września, Mount Dew
Siedziałem na wypłowiałej kanapie w niewielkim, pomalowanym na kremowo pokoju, który można by było bez wahania nazwać schludnym, gdyby nie piętrząca się w rogu góra gratów, nad których przeznaczeniem sam musiałem się dłużej zastanowić, i dziecięcych zabawek. Pomieszczenie było jednym z czterech w niewielkim mieszkaniu Megan, a zabawki należały do jej 14-miesięcznego synka, Charles'a, który teraz siedział mi na kolanach i w najlepsze bawił się moimi kluczykami do samochodu. Wiedziałem, że zawieszka z Kaczorem Dodgers'em to dobry wybór, nawet mały to doceniał. Megan trajkotała coś do mnie z kuchni, ale prawdę mówiąc jednym uchem mi to wlatywało, a drugim wylatywało, bo właśnie wypatrzyłem fioletowego słonika, którego podarowałem Charliemu na pierwsze urodziny i pękałem z dumy stwierdzając, że zamiast cisnąć się gdzieś w stercie gratów pluszak zajmuje zaszczytne miejsce na regale z tymi piekielnie kolorowymi kwiatami, które Meg uwielbia.
- ... co ty o tym sądzisz?
Kiedy dotarł do mnie głos Megan, momentalnie pożałowałem, że nie słuchałem tego, co do mnie mówi. Wyglądało na to, że od jakiegoś czasu stała już w przejściu z tym pełnym dezaprobaty wyrazem twarzy i czekała, aż obudzę się ze stanu samouwielbienia.
- Wiesz...- szukałem w głowie najbardziej uniwersalnej odpowiedzi, jaką znałem - Ja tam się na tym nie znam...
- Jasne - prychnęła i postawiła przede mną filiżankę kawy.
Siedziałem na wypłowiałej kanapie w niewielkim, pomalowanym na kremowo pokoju, który można by było bez wahania nazwać schludnym, gdyby nie piętrząca się w rogu góra gratów, nad których przeznaczeniem sam musiałem się dłużej zastanowić, i dziecięcych zabawek. Pomieszczenie było jednym z czterech w niewielkim mieszkaniu Megan, a zabawki należały do jej 14-miesięcznego synka, Charles'a, który teraz siedział mi na kolanach i w najlepsze bawił się moimi kluczykami do samochodu. Wiedziałem, że zawieszka z Kaczorem Dodgers'em to dobry wybór, nawet mały to doceniał. Megan trajkotała coś do mnie z kuchni, ale prawdę mówiąc jednym uchem mi to wlatywało, a drugim wylatywało, bo właśnie wypatrzyłem fioletowego słonika, którego podarowałem Charliemu na pierwsze urodziny i pękałem z dumy stwierdzając, że zamiast cisnąć się gdzieś w stercie gratów pluszak zajmuje zaszczytne miejsce na regale z tymi piekielnie kolorowymi kwiatami, które Meg uwielbia.
- ... co ty o tym sądzisz?
Kiedy dotarł do mnie głos Megan, momentalnie pożałowałem, że nie słuchałem tego, co do mnie mówi. Wyglądało na to, że od jakiegoś czasu stała już w przejściu z tym pełnym dezaprobaty wyrazem twarzy i czekała, aż obudzę się ze stanu samouwielbienia.
- Wiesz...- szukałem w głowie najbardziej uniwersalnej odpowiedzi, jaką znałem - Ja tam się na tym nie znam...
- Jasne - prychnęła i postawiła przede mną filiżankę kawy.
czwartek, 24 marca 2016
Valerie
27 września, Mount Dew
Powoli brnęłam przez całą tą masę ludzi, która blokowała przejście do głównej sali i mrucząc co jakiś czas grzeczne "przepraszam", albo "dobry wieczór", przytrzymywałam brzegi mojej błękitnej sukienki, zabezpieczając się przed ewentualnym odsłonięciem zbyt dużej, jak na standardy Spotkań, powierzchni ciała. Rodzice prowadzili mnie do naszego stolika i co jakiś czas spoglądali do tyłu, jakby chcieli się upewnić, że wciąż tutaj jestem i nie zamierzam właśnie uciekać.
W sali zdążyła się już zgromadzić cała śmietanka towarzyska, poczynając od ważniejszych osobistości, a kończąc na odcinających się na ich tle ubogich rodzinach rybackich, których przedstawicieli nie było stać na wyszukane ubrania, ani biżuterię.
Nasza rodzina nie była najuboższa. Zaliczyliśmy się raczej do tej średniej, najliczniejszej klasy - zwyczajowo zajmującej miejsca w środkowej części niebotycznie wielkiej sali.
Tuż pod niewysokim wzniesieniem służącym do wygłaszania mów, wznoszenia toastów i rozstrzygania pewnych drobnych przewinien od czasu do czasu, na samym przodzie umieszczano przeważnie najważniejsze, a może raczej najbogatsze osoby, których w porównaniu do klasy "B" było naprawdę niewiele.
Na samym końcu rozciągał się jeden długi rząd stolików przeznaczonych dla najniższych warstw, wśród których przeważały rodziny rybackie i fabrykanci.
Cały ten ustalony porządek, z jakim zorganizowane były Spotkania, stwarzał dość jasny obraz hierarchii, która mnie osobiście przyprawiała o obrzydzenie, a innych w najlepszym wypadku o zakłopotanie.
W sali zdążyła się już zgromadzić cała śmietanka towarzyska, poczynając od ważniejszych osobistości, a kończąc na odcinających się na ich tle ubogich rodzinach rybackich, których przedstawicieli nie było stać na wyszukane ubrania, ani biżuterię.
Nasza rodzina nie była najuboższa. Zaliczyliśmy się raczej do tej średniej, najliczniejszej klasy - zwyczajowo zajmującej miejsca w środkowej części niebotycznie wielkiej sali.
Tuż pod niewysokim wzniesieniem służącym do wygłaszania mów, wznoszenia toastów i rozstrzygania pewnych drobnych przewinien od czasu do czasu, na samym przodzie umieszczano przeważnie najważniejsze, a może raczej najbogatsze osoby, których w porównaniu do klasy "B" było naprawdę niewiele.
Na samym końcu rozciągał się jeden długi rząd stolików przeznaczonych dla najniższych warstw, wśród których przeważały rodziny rybackie i fabrykanci.
Cały ten ustalony porządek, z jakim zorganizowane były Spotkania, stwarzał dość jasny obraz hierarchii, która mnie osobiście przyprawiała o obrzydzenie, a innych w najlepszym wypadku o zakłopotanie.
czwartek, 17 marca 2016
Bryce
27 września, Mount Dew
- Hej, skarbie, wiesz jaki ten dzień był męczący? Po pierwsze …
- Hej, skarbie, wiesz jaki ten dzień był męczący? Po pierwsze …
Pewnie nigdy nie
dowiem się co było jej pierwszym żalem. Zawsze się wyłączam, gdy słyszę ten ton głosu, który zapowiada słowotok.
Najpierw 1 skarga, potem 2, 3, 4,… To się nie kończyło. Jakby nie mogła wyrazić
swojego bólu w 3, czy też 8 słowach. A próba przerwania tych nieskończonych
skarg mogła się dla mnie źle skończyć. Nie zawsze miałem siły, by ją potem
przepraszać za to, że „nie interesuje mnie co się dzieje w jej życiu”. To był
jej argument, by nie odzywać się do mnie przez kolejne kilka dni.
A za tym oskarżeniem
zawsze szły 2 jej siostry: „Nie zależy ci na mnie” i „Niewypowiedziany ból
oczny”. Ta druga była gorsza. Bo siedziała i się na mnie gapiła ze stałego
dystansu, odmierzanego 6 krokami. I to nie tymi małymi, robionymi w szpilach.
Zwykle tego nawet nie
zauważałem, od czasu do czasu dziwiąc się, że nie zwraca na mnie większej
uwagi. Zwalałem to jednak na karb jej kobiecej natury.
W takich wypadach
wygodniej było szukać winy po jej stronie.
- … I wtedy nasza Dyrka zaczęła się totalnie wkurzać. Wiesz,
jak pojechała po naszym historyku? Maaasakra. Nie wiem co ich łączy, ale ten
burzliwy romans dobiega końca. Oboje się wypalili. To widać po ich smutnych
mordkach…
Właśnie. Luiza
uwielbiała plotkować. Jej mocne udzielanie się w samorządzie jedynie pozwalało
jej rozwijać skrzydła na tym polu.
Męczące.
sobota, 12 marca 2016
Connie
27 września, Mount Dew
Z determinacją wpatrywałam się w otwarty przede mną samochód, czekając aż coś w
końcu przyjdzie mi do głowy. Co chwilę jak nie kręciłam głową, to na nowo
podpierałam się prawą ręką o maskę, zerkając głębiej do środka.
- I jak ci
tam idzie, Con? – Usłyszałam za sobą głos Dwayne'a, który z ciekawością zaczął
zaglądać mi przez ramię, co delikatnie mnie podirytowało.
- Dway…
Możesz się troszkę odsunąć? Naruszasz moją
bezcenną przestrzeń osobistą – mimowolnie zaśmiałam się, w momencie w którym
chłopak na chama zaczął się na mnie
pchać.
Dwayne był
wysokim czarnowłosym, jasnookim i jasnoskórym młodym mężczyzną o ujmującym, ciepłym uśmiechu, wydatnych kościach policzkowych i bardzo dobrze zbudowanym
ciele, z którym otwarcie się obnosił,
nosząc bokserki na ramiączkach, które pod koniec każdego dnia były od góry do
dołu umazane smarem, tak samo jak cała reszta jego osoby, nie pomijając
oczywiście przystojnej twarzy.
- Jak ci idzie z Ali? – Zagadnęłam, zerkając na
chłopaka i jednocześnie łapiąc za
ścierkę, którą na początku dnia wsunęłam za pasek od spodni, po czym wytarłam
dłonie z czarnej mazi.
piątek, 11 marca 2016
Valerie
27 września, Mount Dew
Obudziłam się z uczuciem przenikliwego chłodu w kończynach, dokładnie w momencie, kiedy zegar wiszący na przeciwległej, pokrytej kwiecistą tapetą ścianie, wskazał godzinę 16.
Jęknęłam cicho i z wysiłkiem podniosłam się do pozycji siedzącej, przy okazji zrzucając z siebie diabelnie gruby podręcznik anatomii człowieka, z którym toczyłam nierówną walkę, zanim zasnęłam na kremowym dywanie od lat przykrywającym ten sam przypalony fragment podłogi w moim pokoju (wynik pewnego doświadczenia ze świeczką, które postanowiłam przeprowadzić w wieku 6 lat. Cóż... Nie muszę chyba mówić, że nie wyszło).
Rozejrzałam się nieprzytomnie po zagraconym pokoju, notując w myślach, że chyba już czas, żebym zrobiła tu jakiś porządek i z pomocą kantu biurka podniosłam się na nogi.
Zanim zasnęłam, miałam ambitny plan, żeby jeszcze przed zmrokiem pojechać do miasteczka i według mojego sobotniego schematu odwiedzić babcię, która zdecydowanie nie przyjęłaby żadnej z wymówek, które akurat przychodziły mi do głowy. Zresztą cały tydzień wyczekiwałam okazji, żeby móc z nią porozmawiać. Sama i w cztery oczy, bez mojej naprzykrzającej się rodzinki.
Rozejrzałam się nieprzytomnie po zagraconym pokoju, notując w myślach, że chyba już czas, żebym zrobiła tu jakiś porządek i z pomocą kantu biurka podniosłam się na nogi.
Zanim zasnęłam, miałam ambitny plan, żeby jeszcze przed zmrokiem pojechać do miasteczka i według mojego sobotniego schematu odwiedzić babcię, która zdecydowanie nie przyjęłaby żadnej z wymówek, które akurat przychodziły mi do głowy. Zresztą cały tydzień wyczekiwałam okazji, żeby móc z nią porozmawiać. Sama i w cztery oczy, bez mojej naprzykrzającej się rodzinki.
poniedziałek, 7 marca 2016
Bryce
24 września, Mount Dew
Ten dzień zaczął się zbyt normalnie. Zbyt spokojnie. W domu panowała kompletna cisza i bezruch.
Brak dźwięków. Zero kroków. Zero ludzkich głosów. Zero
muzyki. Po prostu wielkie, kompletne nic.
Jakby nikogo tu nie było.
Niepokojące.
A przecież to kompletna bzdura, by wyciągać takie pochopne
wnioski. To było niemożliwe.
Tu zawsze ktoś
jest.
Postanowiłem nie przejmować się tym porannym spostrzeżeniem.
Było zbyt dziwne. Zbyt nierealne.
Ziewnąłem szeroko. Raz. Drugi. Podniosłem do góry
1
2 nogi. Napiąłem mięśnie odpowiedzialne za poruszanie stopą
i się podniosłem.
Starałem się zagłuszyć tę ciszę.
Zrzuciłem poduszkę na podłogę, przesunąłem stopą kupkę
wczorajszych ubrań. Drapałem się zaspany po karku. Tarłem włosy. Ziewałem. Zszedłem
z podwyższenia, na którym znajdowało się łóżko, by kopnąć po drodze
1
2 tenisówki.
Najpierw kierunek – kanapa. Zacząłem wciągać na siebie przygotowane ciuchy. Koszulka, 2 koszule,
bluza, skóra, szalik, spodnie, 4 skarpety. Do tego 7 bransoletek, 2 gumki do
włosów na jedną rękę i zegarek na drugą.
niedziela, 6 marca 2016
Rowan
23 września, Mount Dew
-Cholera...
Z czasem jak mijały długie sekundy wypełnione jedynie irytującym dźwiękiem budzika w telefonie ustawionego na 5-tą rano, łóżko wydawało mi się coraz mniej wygodne, a perspektywa przespania jeszcze kilku minut zaledwie dziecinną mrzonką. Z jękiem podniosłam się z posłania i wyciszyłam drażniący dźwięk. Przez chwilę szukałam odpowiedzi na pytanie, po co właściwie wstaję tak wcześnie, ale z wraz z momentem, w którym moje stopy dotknęły zimnej podłogi, wróciłam do rzeczywistości.
W tym domu pełniłam funkcję kucharki, gosposi i prywatnej korepetytorki, więc po rozpoczęciu roku szkolnego nawet nie było mowy o wysypianiu się.
Najwyższa pora się ogarnąć, pomyślałam. Skierowałam się do łazienki, przeciągając się i trąc oczy. Po szybkim prysznicu zabrałam się za czesanie. Naprawdę lubiłam moje włosy; długie, lśniące i zdrowe - zawsze byłam z nich bardzo dumna, ale kiedy przychodziło mi je czesać, miałam ochotę obciąć się na łyso. Uporanie się z nimi zabierało mi zwykle do kwadransu. Kiedy skończyłam, odruchowo zerknęłam na telefon, żeby sprawdzić temperaturę na zewnątrz. Skrzywiłam się. Cztery stopnie, a jesień dopiero się zaczynała. Zanurkowałam w szafie w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego, chciałam ubrać się już teraz, bo wiedziałam, że później prawdopodobnie nie będę miała na to czasu. Mając pięcioro rodzeństwa zawsze znajdzie się dla siebie jakieś zajęcie, czy się tego chce, czy nie.
Opuszczając łazienkę, zrobiłam sobie w głowie listę atrakcji, jakie czekają mnie tego ranka. Na jej szczycie królowało śniadanie.
Najwyższa pora się ogarnąć, pomyślałam. Skierowałam się do łazienki, przeciągając się i trąc oczy. Po szybkim prysznicu zabrałam się za czesanie. Naprawdę lubiłam moje włosy; długie, lśniące i zdrowe - zawsze byłam z nich bardzo dumna, ale kiedy przychodziło mi je czesać, miałam ochotę obciąć się na łyso. Uporanie się z nimi zabierało mi zwykle do kwadransu. Kiedy skończyłam, odruchowo zerknęłam na telefon, żeby sprawdzić temperaturę na zewnątrz. Skrzywiłam się. Cztery stopnie, a jesień dopiero się zaczynała. Zanurkowałam w szafie w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego, chciałam ubrać się już teraz, bo wiedziałam, że później prawdopodobnie nie będę miała na to czasu. Mając pięcioro rodzeństwa zawsze znajdzie się dla siebie jakieś zajęcie, czy się tego chce, czy nie.
Opuszczając łazienkę, zrobiłam sobie w głowie listę atrakcji, jakie czekają mnie tego ranka. Na jej szczycie królowało śniadanie.
sobota, 5 marca 2016
Valerie
23 września, Mount Dew
-Jasna cholera!- Wykonałam niekontrolowany ruch ręką, kalecząc się przy tym nożem kuchennym, leżącym na stole. Zdenerwowana zacząłem ssać krwawiący palec, rzucając się do szuflady z domową apteczką w poszukiwaniu plastra.
-Nie denerwuj się, Valerie.- Mama próbowała przybrać uspokajający ton. Bez skutku, jeśli mam być całkiem szczera. - Po prostu tak byłoby dla wszystkich najlepiej.
-Nie!- Powiedziałam po raz trzeci w ciągu ostatniej minuty.- Nie zmusicie mnie. Tamte czasy już dawno minęły- dodałam, odrywając zębami kawałek plastra.
Mama pokręciła głową ze zrezygnowaniem i westchnęła cicho. Oboje z ojcem wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a Mia spojrzała na mnie współczująco znad swojej porcji owsianki.
-Valerie, nie rozumiem po co ten cały cyrk - zaczął tata, łącząc palce w charakterystyczną dla siebie piramidkę, jak zawsze, kiedy powoli zaczynał tracić cierpliwość. - Oboje z mamą nie mamy zamiaru do niczego cię zmuszać, ale doskonale wiesz jakie są zwyczaje. Staramy się dokonywać dla was jak najlepszych wyborów. Zdajesz sobie sprawę z tego, że Deepwoodowie są przyjaciółmi naszej rodziny, prawda? Wydaje mi się więc, że powinnaś uszanować decyzję moją i mamy bez szemrania, tak, jak zrobiły to twoje starsze siostry, gdy znajdowały się na twoim miejscu.
czwartek, 3 marca 2016
Prolog
20 września, Smallwood Springs
Powoli wypuściłem powietrze z ust, kiedy fałszywy, przerywany dźwięk wypełnił moje uszy.
Powoli wypuściłem powietrze z ust, kiedy fałszywy, przerywany dźwięk wypełnił moje uszy.
-Wyłącz ten cholerny budzik, bo cię zabiję...- Luc z jękiem przekręcił się na drugi bok, przy okazji zwalając na ziemię całą swoją pościel, która całkowicie odkryła jego wytatuowane ciało.
Z irytacją wyciągnąłem rękę z zamiarem rzucenia o ziemię żelastwem, które od kilku minut nie przestawało wydawać z siebie zgrzytliwych dźwięków, kiedy okno obok mojego łóżka otworzyło się z impetem, boleśnie uderzając mnie w potylicę.
-Do diabła!- Syknąłem i z wściekłością odepchnąłem okiennicę, siadając jednocześnie na łóżku.- Ile jeszcze razy będę musiał naprawiać ten szmelc?!
-Pewnie dopóki nie zrobisz tego dobrze - wybełkotał Luc, wciskając twarz w poduszkę.
-Albo dopóki nie uzbieramy na nowe - mruknąłem i zacząłem rozmasowywać tył głowy, ignorując tępy ból, powoli rozchodzący się po całej mojej czaszce. - A to akurat może trochę potrwać - powiedziałem już bardziej do siebie i podszedłem do starej drewnianej szafy, jak zwykle otwartej na oścież, żeby ubrać na siebie pierwszy lepszy sweter i jeansy, po czym powlokłem się do łazienki z zamiarem doprowadzenia się do jakiegoś względnego porządku przed pójściem do pracy.
Harvey
23 września, Mount Dew
Droga była pusta nawet jak na tę porę dnia. Z głośników słychać było dźwięki gitary i głos Jimi'ego Hendrix'a, torba z laptopem podskakiwała na siedzeniu obok za każdym razem, gdy dodawałem gazu lub samochód wchodził w zakręt. Przez uchyloną szybę ze świstem wlatywało przyjemne, rześkie powietrze. Cały świat sprawiał wrażenie jakby za wszelką cenę próbował przekonać mnie, że dziś jest mój dobry dzień. Ale nie był.
Sam nie wiem, co aż tak irytowało mnie w dzisiejszym dniu. Możliwe, że była to zasługa awarii prądu, która spowodowała wyłączenie mojego budzika elektronicznego, przez co byłem spóźniony już prawie godzinę. To było pierwsze, co przyszło mi na myśl, jednak zdecydowanie to nie było to.
Trzysta lat to nie jest wiek, w którym człowiek przejmuje się takimi pierdołami jak spóźniający się zegar.
Subskrybuj:
Posty (Atom)